인기 답변 업데이트 질문에 대한: "nine west camarillo outlet - COME LUXURY SHOPPING WITH ME - Premium Outlets Camarillo, CA - Versace, Ferragamo, Tory Burch, Coach"? 자세한 답변을 보려면 이 웹사이트를 방문하세요. 4469 보는 사람들
Joanna Kurowska gra obecnie w czterech sztukach teatralnych i kilku serialach. Niedawno premierę miała książka "Każdy dzień jest cudem", w której artystka opowiada o swoim życiu – Nie wegetuję, tylko cały czas jest we mnie chęć mierzenia się z wyzwaniami. Czasem zaliczam porażki, ale przynajmniej wiem, że spróbowałam. Owszem, to powoduje smutek i ból, jednak wolę czasami pocierpieć, ale mieć poczucie, ze moje życie ma smak i styl – wyznaje aktorka W rozmowie z Plejadą Joanna Kurowska wyznaje, dlaczego zdecydowała się pójść na terapię – Tak wygląda polski show-biznes: "gwiazdy" muszą sikać do wiadra na wielkim festiwalu teatralnym, bo organizator nie zadbał o podstawowe zaplecze sanitarne. Nigdzie indziej na świecie coś takiego by nie przeszło. Dlatego bardzo śmieszy mnie, gdy ktoś w naszym kraju uważa się za gwiazdę – podkreśla aktorka Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, "Kocham moje piękne, ciężkie życie" – to pani słowa. Bardziej piękne czy ciężkie było pani życie do tej pory? Joanna Kurowska: Gdyby nie było ciężkie, nie dostrzegałabym pięknych chwil. Bo życie to sinusoida. Raz jest lepiej, a raz gorzej. Tym bardziej, że ja nie wegetuję, tylko cały czas jest we mnie chęć mierzenia się z wyzwaniami. Czasem zaliczam porażki, ale przynajmniej wiem, że spróbowałam. Owszem, to powoduje smutek i ból, jednak wolę czasami pocierpieć, ale mieć poczucie, ze moje życie ma smak i styl. Myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że pani życie nie było usłane różami. Odbierana jest pani jako osoba wiecznie uśmiechnięta, pogoda i pełna energii. Aktorzy komediowi to w 90 proc. ludzie, którzy dużo przeszli w życiu i mają skomplikowane życiorysy. Wewnątrz są smutni i połamani, ale wchodzą na scenę i bawią publiczność, bo to jest ich, dość inteligentny nawiasem mówiąc, sposób na radzenie sobie z rzeczywistością. W moim przypadku jest podobnie. Dlatego cały czas staram się karmić swoją jasną stronę. Cokolwiek by się nie działo, powtarzam sobie: jestem szczęśliwa. A los przecież mnie nie oszczędzał. Jest wiele ról, na których mi zależało, a których nie zagrałam. Byłam w związkach, które się rozpadły. Ale nie zadręczam tym innych, nie opowiadam o tym na prawo i lewo. Uważam, że dużym egoizmem jest użalanie się nad sobą i zamęczanie ludzi wokół swoim nieszczęściem. Przecież każdy ma jakieś problemy. Świat nie zasłużył na to, żebym pokazywała mu swoją cierpiącą twarz. To przecież mi nie pomoże, nie wypełni pustki w moim życiu. Dlatego ból przeżywam w środku, a do ludzi wychodzę z uśmiechem. Choć znam takich, którzy czerpią sporo profitów z bycia ofiarą. Wzbudzają współczucie, więcej im wolno, załatwia się im pracę. Ja nigdy nie korzystałam ze statusu ofiary, mimo że wielokrotnie miałam ku temu powody. Wierzy pani, że po lekturze książki "Życie jest cudem", czyli wywiadu-rzeki, który przeprowadziła z panią Kamila Drecka, zacznie się pani jawić ludziom w trochę innych barwach? O to mi chodzi. Instagram i Facebook tworzą iluzję, że aktorzy nie mają zmarszczek, są ciągle wypoczęci, nie cierpią i wiecznie tylko pozują na ściankach. Prawda jest zupełnie inna, o czym opowiadam w tej książce. Ja dziś w nocy wróciłam z kilkudniowej trasy teatralnej w charakterze ziemi do kwiatów. Jestem potwornie zmęczona. Każdego dnia musiałam przejechać kilkaset kilometrów, zrobić próbę i dwa razy zagrać spektakl. A potem wstać o ósmej rano i ruszać dalej. Ludzie widzą tylko dwugodzinny wycinek z mojego życia – wtedy, gdy jestem na scenie. Nie wiedzą, co dzieje się przed i po. A moja zawodowa uczciwość każe mi przez te dwie godziny dać z siebie wszystko. Tu nie ma miejsca na wymówki. Nikogo nie interesuje, czy boli mnie głowa, czy ktoś mi zmarł. Ostatnio grałam ze złamanym palcem i zabandażowaną nogą, mimo że w sztuce robię różne akrobacje. I dałam radę. Długo trzeba było panią namawiać na tę książkę? Długo. Nie chciałam zajmować sobą przestrzeni. Uważałam, że nie mam światu nic ciekawego do powiedzenia. Ale Kamila Drecka, która jest wybitną dziennikarką, uważnym słuchaczem i moją wspaniałą przyjaciółką, przekonywała mnie, że jednak jestem w błędzie. Powiedziała mi, że chce napisać ze mną książkę, bo ją ciekawię. No więc się zgodziłam. Ale od razu wiedziałam, że albo pewnych tematów w ogóle nie poruszę, albo opowiem o nich totalnie szczerze. Bo czytałam sporo wywiadów-rzek z moimi kolegami i koleżankami i nie było w nich ani słowa prawdy, wyłącznie jakiś rodzaj kreacji. Takie coś mnie w ogóle nie interesowało. Dlatego ta książka jest słodko-gorzka. Tak, jak moje życie. Wierzę, że może jakaś pani w Mławie sięgnie po nią i zobaczy, że wzięta aktorka, która chodzi ubrana w cekiny, brylanty i futra, na co dzień jest zwykłym człowiekiem i mierzy się z problemami. Mam nadzieję, że to, o czym opowiedziałam, będzie miało moc terapeutyczną. Zobacz także: Kurowska nie lubi słowa "patriota". "Mam skojarzenie, że ktoś chce coś ukraść" Joanna Kurowska Joanna Kurowska szczerze o swojej terapii: czułam się bezradna W tej książce często wraca pani do trudnych momentów z przeszłości. Zdarzyło się pani uronić łzę, przywołując te wspomnienia? Chyba nie. Mam wrażenie, że wyczerpałam już swoją pulę łez. Tyle w życiu płakałam, że teraz nie mam już czym. Poza tym, nauczyłam się radzić sobie z tym, co mnie spotyka. Bardzo dziwi mnie, że tak wielu ludzi nie chce sobie dać pomóc. Mają nieprzepracowane tematy związane z rozwodami czy śmiercią bliskich osób, ale nie podejmują żadnych kroków, by to zmienić. Jakby wstydzili się przyznać do tego, że są słabi. Przecież to nie jest żaden akt odwagi. Jak kogoś boli ząb, to idzie do dentysty i nie zadaje sobie żadnych pytań. A jak boli dusza, to ludzie nic z tym nie robią. Albo wypijają flaszkę lub wciągają kokainę, ewentualnie – zadręczają przyjaciół opowieściami o tym, jak jest im źle. Przecież od tego są specjaliści, po to wymyślono terapię. Co wpłynęło na pani decyzję o tym, by pójść na terapię? Czułam się bezradna. Nie umiałam znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Wydawało mi się, że wszystko robię dobrze, a jednak nic z tego nie wychodziło. Gdy sięgałam pamięcią do przeszłości, nie byłam w stanie zrozumieć postępowania rodziców. Ukształtowało mnie dość trudne dzieciństwo. Moja mama cierpiała na zanik mięśni, a mój ojciec sobie z tym nie radził. Wtedy, kiedy potrzebowałyśmy z siostrą opieki najbardziej, nie miałyśmy jej. Szybko musiałam zacząć na siebie zarabiać i stałam się odpowiedzialna za siebie. Sporo nowego dowiedziała się pani o sobie podczas terapii? Dowiedziałam się, że jestem wartościowym, dobrym, pracowitym, człowiekiem. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Brakowało pani wiary w siebie? Nie nazywałabym tego w ten sposób. Gdybym w siebie nie wierzyła, dzisiaj byśmy nie rozmawiali, bo nie poszłabym na egzaminy do szkoły filmowej i nie dostała się do niej z pierwszą lokatą. Wiedziałam, że mam coś w sobie, ale okupione to było straszną lękowością i potworną nieśmiałością. Słysząc trzy komplementy i jedną uwagę na swój temat, skupiałam się wyłącznie na słowach krytyki. Bardzo to roztrząsałam. Teraz w ogóle mnie to nie interesuje. Wiem, kiedy dobrze zagrałam, a kiedy źle. Nie jestem przecież idiotką. Ile lat w sumie chodziła pani na terapię? Piętnaście, ale mimo że terapię już zakończyłam, to nadal chodzę na różne zajęcia do pani Pilewskiej-Zając, mojej terapeutki. Ostatnio byłam na warsztatach odkrywania wewnętrznego dziecka. To coś cudownego! Gdy byliśmy maili, mówiliśmy, że jak dorośniemy, to zjemy tyle lodów, ile tylko będziemy chcieli, a do tego – zarobimy kupę pieniędzy, które wydamy na wycieczki z kolegami. Potem stajemy się dorośli, wchodzimy w jakieś schematy, żyjemy od pierwszego do pierwszego. Wszystkiego sobie żałujemy, nie jemy lodów, by nie utyć, zabiegamy o ludzi, którzy mają nas gdzieś, zbieramy kasę na zupełnie niepotrzebne nam rzeczy, którymi chcemy zaimponować innym. I w obudzeniu tego wewnętrznego chodzi o to, żeby zacząć robić to, na co naprawdę mamy ochotę. Żeby cieszyć się światem. Żeby świat nas wciąż zadziwiał, a nie żebyśmy starali się zadziwiać go sobą. To mała, ale znacząca różnica. Foto: Piotr Andrzejczak / MW Media Agata Młynarska i Joanna Kurowska na premierze książki Doroty Goldpoint pt. "Serce nie ma zmarszczek" Wierzy pani, że mówiąc głośno o swojej terapii, wpłynie pani na to, że przestanie być to temat tabu w naszym kraju? Właśnie po to przyznałam się do swojej terapii. Zresztą, mocno za to oberwałam. Ludzie pisali: "Nic dziwnego, zawsze była pierd*lnięta". Od tego momentu nie czytam komentarzy na swój temat. Nie chcę się karmić negatywną energią wysyłaną przez zakompleksionych i przerażonych życiem anonimowych internautów. Niestety, w naszym kraju osoba niewpisująca się w schematy nigdy nie spotka się z powszechnym uwielbieniem. Odstawanie od tłumu jest społecznie nieakceptowalne. Gdy rozmawiałam z moją przyjaciółką z Paryża, to mówiła mi, że tam wręcz w modzie jest chodzenie do terapeuty. Nikt tam nikogo za to nie krytykuje. To czemu u nas jest inaczej? A czemu mamy tylu homofobów? To wynika ze strachu. Boimy się tego, czego nie znamy. Zobacz także: Joanna Kurowska parodiuje własną córkę. "Mamo! To wszystko jest mi potrzebne". Nagranie hitem sieci Joanna Kurowska wspomina studia: dużo balowałam W książce "Każdy dzień jest cudem" sporo miejsca poświęca pani studiom w łódzkiej filmówce. Zdradza pani, że na pierwszym roku chciano panią wyrzucić ze szkoły. Za co? Nie będę ściemniać, po prostu zachłystnęłam się życiem studenckim i dużo balowałam. Miałam na roku koleżankę, która była malusieńka - sięgała mi do pępka, i wszyscy myśleli, że to ja ją wyciągam na balangi i rozpijam. A było zupełnie odwrotnie. (śmiech) Poznałam wtedy mnóstwo interesujących osób. Miałam bardzo rozwinięty krąg towarzyski wśród reżyserów i operatorów. To byli piekielnie inteligentni ludzie. Ciągnęło mnie do nich. Czasem więc nie docierałam na zajęcia. Wolałam spędzić czas w inny sposób. Albo pijąc wódkę, albo oglądając filmy. W ciągu roku zobaczyłam wtedy prawie 200 produkcji w pobliskim minikinie. Pamiętam, że aby odbyła się jakakolwiek projekcja, musiało zebrać się gremium składające się z 10 osób. Gdy przyszło nas mniej, filmy nie były puszczane. Dlatego czasem zgarniałam pijaczków spod sklepu i dawałam im na flaszkę, by udawali kinomanów. Liczba chętnych się zgadzała, więc sens się odbywał. (śmiech) Pewnego dnia usłyszeliśmy, że, ze względu na liczne nieobecności, sześcioro studentów pożegna się z uczelnią. Od razu czułam, że to blef. Wiedziałam, że tylu osób naraz nie wywalą. I miałam rację. Szybko powiedziano nam, że dostajemy ostatnią szansę. Wtedy stwierdziłam, że czas przystopować z balangami. A za co oberwał od pani Krzysztof Ibisz, z którym była pani na roku? Krzysiek przyjechał z Warszawy, co już na starcie było wkurzające, bo jednak większość studentów pochodziła z prowincji. Oczywiście, to był rodzaj zazdrości. A poza tym, był prymusem. Gdy któryś z wykładowców pytał, kto jest przygotowany do zajęć, on zawsze się zgłaszał. Ja byłam antyprymuską i jego zachowanie, delikatnie mówiąc, bardzo mnie wkurzało. Pewnego dnia nie wytrzymałam i zdzieliłam go krzesłem, które się na nim złamało. Trzeba było je odkupić. Ale Krzysiek okazał się dżentelmenem i pokrył koszty. Pogodziliście się już? Zrobiliśmy to zaraz po studiach. Spotkaliśmy się przy jakiejś okazji i on powiedział: "ale ty jesteś fajna babka" a ja na to: "a ty fajny facet". I zakopaliśmy wojenny topór. Zaczęłam doceniać Krzyśka za jego pracowitość. Zrozumiałam, że aby coś w życiu osiągnąć, trzeba intensywnie działać, a nie tylko balangować. Od tego czasu wielokrotnie ze sobą rozmawialiśmy. Krzysiek regularnie zaprasza mnie do swoich programów. Niedawno w "Demakijażu" przeprowadzał wywiad ze mną i moją córką Zosią. Było bardzo miło! Podobno na drugim roku studiów zaproponowano pani rolę w filmie Marka Koterskiego, ale jej pani nie przyjęła. Dlaczego? Wówczas nie było telefonów i na pocztę w mojej rodzinnej Rumii przyszedł telegram o treści: "Proponujemy pani Joannie Kurowskiej udział w filmie »Porno«...". Nikt już nie doczytał, że w reżyserii Marka Koterskiego. Fama poszła w świat. Ludzie zaczęli gadać między sobą, że Kurowska zaczyna karierę od filmów dla dorosłych. Im bardziej próbowałam to odkręcić, tym bardziej ludzie mi nie wierzyli. I proszę sobie wyobrazić, że obraziłam się do tego stopnia, że nawet nie odpowiedziałam na ten telegram. Byłam potwornie zła, że przez tę propozycję dostałam łątkę aktorki porno. Dziś żałuję, że tak się wtedy zachowałam. Powinnam była przyjąć tę rolę. Jak to się stało, że z Katarzyny stała się pani Joanną? Bo do tego też doszło na studiach. Generalnie to ja miałam nazywać się Joanna Kurowska. Ale urodziłam się 25 listopada, czyli wtedy kiedy są imieniny Katarzyny i mój ojciec stwierdził, że będę Katarzyną. Mówiło się bowiem, że jeśli dzień narodzin przynosi imię i da się je dziecku, to będzie szczęśliwe do końca swych dni. I chyba coś w tym jest. Bo pomimo różnych perturbacji w moim życiu, jestem szczęśliwą osobą. Każdego dnia pracuję nad tym, by tak właśnie się czuć. A wracając do mojego imienia… Całe życie chciałam być Joanną. Niektórzy nawet tak się do mnie zwracali. I gdy w filmówce okazało się, że na roku są dwie Katarzyny, padła propozycja, żeby jedna z nas zmieniła imię. I ja się zgłosiłam. Powiedziałam, że chętnie zostanę Joanną. Jakoś to do mnie przylgnęło i tak zostało już do dziś. W dokumentach też zmieniła pani imię? Chciałam zmienić. Byłam już nawet w urzędzie, ale usłyszałam, że będę musiała wymienić kartę kredytową, dowód osobisty, prawo jazdy i wypełnić masę dokumentów. Stwierdziłam, że zrobię to innym razem. W końcu muszę się za to zabrać, bo mam same kłopoty przez to imię. Ostatnio poszłam do banku w Warszawie i zanim mnie obsłużono, to pani, która mnie przyjmowała, zadzwoniła do oddziału w Piasecznie, gdzie jestem zarejestrowana, mówiąc, że przyszła do niej Joanna Kurowska z dokumentami Katarzyny Kurowskiej-Świątkiewicz. Była zdezorientowana. Nie wiedziała, o co chodzi. Myślała, że mam podrobiony albo kradziony dowód innej osoby. Dopiero gdy pani z Piaseczna potwierdziła jej, że ja to ja, mogłam załatwić swoją sprawę. Niestety, często zdarzają mi się takie sytuacje. Zobacz także: Nie tylko Joanna Kurowska. Te gwiazdy też zmieniły imię Foto: Paweł Wrzecion / MW Media Joanna Kurowska Joanna Kurowska o swoim zawodzie: w Polsce nie docenia się aktorów komediowych W tym roku mija 35 lat od pani debiutu teatralnego. Na swoim koncie ma pani mnóstwo ról – głównie komediowych. Nie tęskni pani za bardziej dramatycznymi sztukami? Niby dlaczego? Przecież granie komedii jest o wiele trudniejsze niż granie dramatu. Jeżeli dramat jest dobrze napisany, to wystarczy przejść przez traumę czegoś, co się przeżyło, mówić na biało, oko nam się zaszkli i tyle. A żeby rozbawić widza, trzeba mieć technikę. Aktorstwo to rzemiosło. Większość aktorów komediowych z łatwością zagra dramat, bo różnica między śmiechem a płaczem jest niewielka. Już aktorzy dramatyczni mają problem z graniem w komediach. Dlatego od lat trwam w głębokim zadziwieniu, że w Polsce nie docenia się aktorów komediowych. Kilka lat temu grała pani w sztuce "Kallas". W swojej książce wspomina pani festiwal teatralny, na którym wystawiany był ten spektakl. Chyba na długo go pani zapamięta, co? Oj, tak. Gdy przyjechałyśmy do miejsca, w którym miałyśmy spać, usłyszałyśmy od właściciela obiektu: "no chyba panie, takie gwiazdy, nie będziecie tu mieszkać". Nie wiedziałyśmy, co się za tym kryje, ale gdy weszłyśmy do swoich pokoi, wszystko zrozumiałyśmy. Na środku stała leżanka, która lata świetności miała już dawno za sobą. Zasłony były zjedzone przez myszy. Coś niewiarygodnego! Zrobiłyśmy z Ewą Kasprzyk awanturę i w końcu przeniesiono nas do hotelu, w którym mogłyśmy odpocząć i wyspać się przed spektaklami. Następnego dnia miałyśmy zagrać "Kallas" dwa razy. Wszystkie bilety były sprzedane, sala nabita po brzegi. Okazało się, że festiwalowa scena nie ma praktycznie żadnego zaplecza technicznego. W czymś, co imitowało garderobę, stała tylko mała lampka i lusterko wielkości pięści. Nawet nasze kostiumy się tam nie mieściły. Ale to nie był największy problem. Okazało się, że tam nie ma łazienki. I co panie zrobiły? Organizator powiedział nam, że niedaleko jest knajpa, w której możemy się załatwić w razie potrzeby. Przypominam, że Ewa Kasprzyk grała Violettę Villas, a ja – Kalinę Jędrusik. Gdybyśmy w naszych kostiumach wyszły na ulicę, to zaraz zamknięto by nas w wariatkowie. Miałam rzęsy do połowy czoła, perukę i mocno pomalowane usta. Ewa miała krynolinę i burzę loków na głowie. Nie dało się na nas nie zwrócić uwagi. Poza tym, wokół kręciło się sporo widzów i nie mogliśmy im zdradzać, jak będziemy wyglądać na scenie. Zabralibyśmy im całą przyjemność z oglądania spektaklu. No więc gdy wyjaśniłam to temu facetowi, on powiedział: "no mamy tu jeszcze takie wiadro". Innego wyjścia nie było. Ewa mnie trzymała, coś śpiewała, żeby zagłuszyć odgłosy, a ja sikałam. Nagle usłyszałyśmy, jak znany prezenter nas zapowiada: "Przed państwem dwie cudowne gwiazdy, które przyjechały specjalnie z Warszawy". A ja w tym czasie dalej sikałam do wiadra. No i tak wygląda polski show-biznes: "gwiazdy" muszą sikać do wiadra na wielkim festiwalu teatralnym, bo organizator nie zadbał o podstawowe zaplecze sanitarne. Nigdzie indziej na świecie coś takiego by nie przeszło. Dlatego bardzo śmieszy mnie, gdy ktoś w naszym kraju uważa się za gwiazdę. Kiedyś powiedziała pani: "w moim zawodzie zdolności liczą się na trzecim miejscu". Co zatem jest ważniejsze? Popularność, rozpoznawalność, ilość followersów na Instagramie i częstotliwość pojawiania się w mediach. Nikt już nie patrzy na to, czy ktoś coś umie. Nie będę wymieniała nazwisk, ale gdyby spojrzeć na kilka ostatnich filmów, to grają w nim non stop te same osoby. Denerwuje to panią? Nie. Niewiele rzeczy jest mnie w stanie zdziwić czy zezłościć. Zawsze mam z tyłu głowy to, co śpiewał mój serdeczny przyjaciel Wojciech Młynarski: "róbmy swoje". Ja po prostu robię swoje. Gram obecnie główne role w czterech spektaklach, z którymi jeżdżę po Polsce, niebawem będzie można mnie zobaczyć w "Mecenas Poradzie" i dwóch innych serialach, a już wkrótce wchodzę na plan filmu, do którego scenariusz napisał Andrzej Saramonowicz. Nie nudzę się. Gdy dostaję kolejne propozycje, moja menadżerka mówi: "bierz wszystko, potem jakoś to ułożymy w kalendarzu". Nie zawsze się to potem udaje. (śmiech) I oczywiście, cieszę się, że mam tyle pracy, choć, żeby to docenić, trzeba być wypoczętym. A na to na razie czasu mi brakuje. Joanna Kurowska o córce: jestem szczęśliwa, że Zosia wie, co chce w życiu robić Nie boi się pani o córkę, która wchodzi w ten aktorski świat? Przecież ja za nią życia nie przeżyję. Po co miałabym się zamartwiać? Będzie, co ma być. Na razie Zosia studiuje w łódzkiej filmówce. Zobaczymy, co czas przyniesie. Cieszy się pani, że Zosia idzie w pani ślady? Przede wszystkim jestem szczęśliwa, że Zosia wie, co chce w życiu robić. Jej koleżanki z liceum do matury nie miały pojęcia, jakie studia wybrać. Mam wrażenie, że dziś dzieci żyją pod ogromną presją rodziców, rówieśników i społeczeństwa. Każdy im mówi, co mają robić. Wszyscy chcą podejmować za nie decyzje. Ciągle słyszą: zostań lekarzem, prawnikiem albo matematykiem. Czują się zagubione, próbują spełniać oczekiwania innych i są potem głęboko nieszczęśliwe. Moja Zosia szybko odnalazła swoją drogę. Widzę, że aktorstwo wywołuje w niej falę zachwytu. Marzy o tym, by występować w Teatrze Studio, brać udział w undergroundowych projektach, grać w ciekawych filmach. Mimo że jest młodziutka, wiele propozycji odrzuca. Ma swoje zasady i jest im wierna. Ona żyje tym zawodem. Młynarski napisał: "memu ciału wystarczy trzydzieści sześć i sześć, mojej duszy potrzeba znacznie więcej". I Zosi potrzeba więcej, mnie zresztą też. Tylko wtedy czuję, że żyję. Chciałaby pani zagrać kiedyś z córką? Co chwilę dostajemy takie propozycje. One zaczęły się pojawiać jeszcze zanim Zosia dostała się do filmówki. Do tej pory z nich nie korzystałyśmy. W wakacje mamy zagrać razem w pewnym filmie. Zosia wcieli się w moją córkę. Na planie zamierzam traktować ją po prostu jak aktorkę. Wydaje mi się, że umiem oddzielić sprawy zawodowe od prywatnych. Gdy Zosia pyta mnie, czy dobrze mówi jakiś monolog, to nie zachwycam się, gdy słyszę, że coś jest nie tak. Mówię jej, co jej wychodzi, a nad czym musi jeszcze popracować. Prawdą jest, że nie macie przed sobą tajemnic? Są rzeczy, o których jej nie mówię. Na pewno ona też nie zwierza mi się ze wszystkiego. Choć i tak sporo mi opowiada. Czasem wręcz proszę ją, żeby przestała, bo, jako matka, o pewnych sprawach wiedzieć nie chcę. Myślę, że najważniejsze jest to, że Zosia wie, że jestem jej przyjazna i wobec niej lojalna. To bardzo dużo. Sporo rodziców nie ma pojęcia, czym jest prawdziwa lojalność wobec dzieci. Wasza relacja jest chyba bardzo silna. Nie mogłaby być inna. Jej ojciec zmarł, gdy była mała. Starałam się więc go zastąpić. Być mamą i tatą. To było trudne dla nas obu. Pamiętam, jak jedna z moich głupich koleżanek zwróciła uwagę na to, że Zosia w ogóle nie płakała na pogrzebie ojca. Stwierdziła, że widocznie aż tak jej to nie dotknęło. A właśnie to, że nie płakała, oznaczało, że coś było nie tak, że wypierała to, co się wydarzyło. Wiedziałam, że wróci to do niej ze zdwojoną siłą. I wróciło. Takie przeżycie zostawia ogromny ślad w człowieku. Foto: Jarosław Antoniak / MW Media Joanna Kurowska z córką na premierze płyty Anny Jurksztowicz "O miłości" Długo pani dochodziła do siebie po śmierci męża? Bardzo długo. I w pełni chyba nigdy nie dojdę, bo my byliśmy bardzo ze sobą związani. To była tragiczna śmierć. Mówi się, że czas leczy rany. Wcale nie. One nigdy się nie zabliźniają, mogą jedynie się lekko zagoić. Ale, jak już wspominałam, staram się nie żyć przeszłością i nie karmić tym, co negatywne. Patrzę na jasną stronę życia i to mi pomaga. Kilka tygodni po śmierci męża miała pani premierę w teatrze. Jak to jest grać w komedii, gdy w życiu prywatnym dzieje się taki dramat? Komedia jest na granicy tragedii. Z punktu widzenia aktora to niewiele różni się od siebie. Trzeba włożyć w granie ten sam rodzaj emocji. Nigdy nie wiadomo, co człowiekowi pomoże w takiej sytuacji. Ja wtedy żałobę odrzuciłam na dalszy plan i skupiłam się na pracy. Gdy Jandzie czy Kwiatkowskiej zmarł mąż, one tego samego dnia grały w teatrze. Nikt nie powinien tego oceniać. Każdy przechodzi żałobę po swojemu i nikomu nic do tego. Wszelkie komentarze w takich momentach są zbędne. A wręcz niewłaściwe. Ludzie starają się być szlachetni czyimś koszem i mówią inny, jak należy przeżywać żałobę. Wszystko wiedzą najlepiej. Tak nie można! Doprowadza mnie to do szału. Joanna Kurowska o trudnych doświadczeniach: czułam ogromny ból Zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego spotkało panią tak wiele nieszczęść? Wiadomo, że czasem takie pytanie przychodzi mi do głowy. Ale nie skupiam się na tym, by znaleźć na nie odpowiedź. Może to był czysty przypadek? Może miało to mnie czegoś nauczyć? Nie wiem. Nie żyję tym, co było. Nie mam już przecież na to wpływu. Zwariowałabym, gdybym skupiała się na przeszłości. W książce "Każdy dzień jest cudem" opowiedziała pani o stracie córki w siódmym miesiącu ciąży. Jak pani reaguje na to, co dzieje się obecnie w naszym kraju w temacie aborcji i praw kobiet? Uważam, że to jest bestialstwo. Zmuszanie kobiet do rodzenia chorego dziecka jest bardzo przemocowe, wręcz nieludzkie. Ja urodziłam, ale to był mój wybór. Dobrowolnie podjęłam taką decyzję. Lekarze uprzedzali mnie, że moja córeczka może być niedorozwinięta. Sugerowali, że jest skazana na szybkie odejście, ale i tak chciałam ją urodzić. Tak ją kochałam, że zgodziłam się na sztuczne podtrzymywanie ciąży. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś kazał mi to zrobić. Raz jeszcze podkreślę – sama podjęłam decyzję, że chcę to dziecko urodzić. Skazywanie kogoś na przechodzenie przez takie piekło, pozbawianie możliwości wyboru w takiej sytuacji jest dla mnie czymś niewyobrażalnym. Ludzie, którzy wpadli na taki pomysł i argumentują go względami religijnymi czy etycznymi muszą nie mieć elementarnej empatii i wyobraźni. To okrutne! Zobacz także: Joanna Kurowska poroniła. "W siódmym miesiącu ciąży straciłam córeczkę" [FRAGMENT KSIĄŻKI] Często przeciera pani oczy ze zdumienia, patrząc na to, co dzieje się w naszym kraju? Tak. Żyjemy w bardzo ciekawych czasach. Ale taka ciekawość w ogóle mnie nie interesuje. Aż brak mi słów. W jednym z wywiadów wyznała pani: "jednych ciężkie przejścia zabijają, drugich wzmacniają – mnie wzmocniły". Skąd w pani ta siła? Nie wiem. Miłosz napisał taki wiersz: "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna, i mija tak człowiek, i już zapomina, o co miał walczyć i po co. Jest takie olśnienie w bydlęcym spokoju, gdy patrzy na chmury i gwiazdy, i zorze, choć inni umarli, on umrzeć nie może i wtedy powoli umiera". Może coś w tym jest… Choć, pomijając poetyckość, wydaje mi się, że sprawa jest o wiele prostsza. Możliwe, że zostałam obdarzona podwójnym wychwytem serotoniny i stąd biorą się moje energia, siła i optymizm. Nadal uważa pani, że każdy dzień jest cudem? Tak. Dziś też? Oczywiście. Długo przebywałam w hospicjum, w którym umierała moja mama i w szpitalu, w którym odchodził mój tata. Na własne oczy widziałam, jak ludzie walczą o ostatni oddech, jak bardzo pragną żyć. Po tych doświadczeniach jestem przekonana o tym, że każdy dzień jest cudem. Ktoś, kto nie otarł się o śmierć, może tego nie zrozumieć. Wiele osób nie jest w stanie docenić wartości życia. Niszczą je przez alkohol, narkotyki i różne głupie decyzje. Nie cieszą się z tego, co mają. A każdy z nas ma naprawdę dużo, tylko często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Jeśli możemy napić się kawy z ulubionej filiżanki, mamy swój kąt, swoją poduszkę, ciepły kaloryfer i przyjaciela, z którym możemy pogadać, to mamy więcej, niż nam się wydaje. Doceniajmy to! Foto: Andras Szilagyi / MW Media Joanna Kurowska na pokazie kolekcji Teresy Kopias Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: plejada@ Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z życiem gwiazd, zapraszamy do naszego serwisu ponownie!Wyniki wyszukiwania frazy: docenia się po stracie. Strona 666 z 666. exsilentio Wiersz 28 października 2021 roku, godz. 23:10 4,0°C Jak przeżyć w dżungli serc? Iwona Lewandowska 15 lat po śmierci ukochanego męża, znalazła nową miłość. Właśnie obchodzili rocznicę. "Jestem bardzo zakochana". Mama Roberta Lewandowskiego zakochana! 15 lat po śmierci męża Iwona Lewandowska poznała człowieka, dla którego jej serce mocniej zabiło. Kim jest jej partner? Jestem bardzo zakochana. Spotkałam fantastycznego człowieka - powiedziała Iwona Lewandowska „Przeglądowi Sportowemu” w ubiegłym roku. Niedawno mama piłkarza i jej partner Jacek Zwoniarski obchodzili rocznicę związku. Jak się poznali i co sprawiło, że przy Jacku Iwona odnalazła szczęście? Mama Roberta Lewandowskiego obchodziła rocznicę związku. Kim jest partner Iwony Lewandowskiej? Iwona Lewandowska i Jacek Zwoniarski poznali się w 2020 roku dzięki przyjaciółce Lewandowskiej, która zorganizowała imprezę urodzinową w gospodarstwie agroturystycznym pod Warszawą. Iwona Lewandowska błyskawicznie znalazła wspólny język z właścicielem ośrodka. On jako gospodarz nas przywitał, od razu coś poczuliśmy, wszystko szybko się potoczyło - powiedziała później „Przeglądowi Sportowemu”. Zobacz także: Robert Lewandowski stracił tatę, gdy był nastolatkiem. Zawsze dedykował mu swoje gole Od śmierci jej męża Krzysztofa, ojca Roberta Lewandowskiego, minęło wtedy 15 lat. Przez ten czas Iwona Lewandowska nie była oficjalnie z nikim związana. Bycie matką piłkarskiej legendy nie sprawiało, że odnalezienie właściwego partnera było łatwiejsze. Nie tak łatwo znaleźć kogoś, z kim połączy cię chemia, i jeszcze żeby ten ktoś nie był spłoszony tym, że jestem matką piłkarza o światowej sławie - mówiła pięć lat temu Lewandowska w wywiadzie udzielonym „Vivie!”. Jacka nie interesowało, czyją matką jest Iwona. Był zainteresowany nią. Kiedy zauważałam, że jestem postrzegana przez pryzmat syna, wycofywałam się. Teraz było inaczej - zdradziła Lewandowska. Gdy Zwoniarski zdobył jej zaufanie, trwała pandemia. Tymczasem ona o niczym tak bardzo nie marzyła jak o tym, by zabrać swojego partnera na mecz syna. Zawsze marzyłam, by z ukochanym mężczyzną dopingować Roberta w tych najważniejszych spotkaniach - mówiła. Tyle że on, „choć wiedział, że jest taki piłkarz jak Robert Lewandowski, to nie miał pojęcia, gdzie gra. Jacek to artysta. Jest rzeźbiarzem, urządza ogrody, ma wiele pasji, ale nie ma wśród nich piłki nożnej”, opowiadała mama „Lewego” w wywiadzie dla tego samego dziennika. Jacek Zwoniarski ( 63 ) prowadzi gospodarstwo agroturystyczne oddalone o 35 kilometrów od Warszawy, w Puszczy Kampinoskiej. Na Facebooku Iwona pisze o ukochanym z podziwem, podkreślając wielość jego talentów i pasji. Człowiek orkiestra, kochający rodzinę bonsaista, rzeźbiarz, ogrodnik, hydraulik, elektryk, budowlaniec, kochający zwierzęta miłośnik i znawca dobrej literatury, zielarz itp. Dumna - dodała Lewandowska. Przed poznaniem Jacka wyznała dziennikarce „Vivy!”: Chciałabym jeszcze podróżować, ale co to za przyjemność jeździć po świecie samej. Teraz zakochani zwiedzają świat. Ostatnio byli w Turcji i na Malcie. Często również chodzą na wernisaże – Jacek ma wielu znajomych wśród artystów. Instagram @_rl9 Zobacz także: Anna Lewandowska zaskoczyła wyznaniem o trzecim dziecku! Mama Roberta Lewandowskiego o śmierci męża oraz miłości do wnuczek Krzysztof Lewandowski zmarł w wieku 49 lat we śnie, z powodu wylewu, kilka dni po operacji wycięcia guza nowotworowego. Jak w rozmowie z „Super Expressem” wspominał trener judo Wojciech Borowiak, nie dało się go nie lubić. Byli rozpoznawalni na uczelni – on perspektywiczny judoka, ona siatkarka pierwszoligowego AZS-AWF Warszawa. Krzysiek kompletnie stracił dla niej głowę - mówił o Lewandowskich. Śmierć męża była dla Iwony wielkim ciosem. Przed operacją Krzysztof powiedział jej, by nie rezygnowała z miłości. Iwonka, poszukaj sobie jakiegoś fajnego faceta, bo życie toczy się dalej - przekonywał. Kilka dni później zmarł, a Iwona Lewandowska mierzyła się z depresją. Walczyła o siebie. Miała dwoje dzieci, dla których odtąd musiała być i matką, i ojcem. Dziś wciąż pracuje jako nauczycielka WF-u w szkole podstawowej w Lesznie. Dba o kondycję i aktywność fizyczną. Na jednym ze zdjęć na Facebooku widzimy ją morsującą z koleżankami w stawie należącym do gospodarstwa Jacka. East News Zobacz także: Anna i Robert Lewandowscy otrzymali groźby śmierci! Piłkarz wrócił do Monachium bez rodziny Dla Iwony wnuczki – Klara i Laura – są bardzo ważne, ale ich narodziny nie zmieniły jej stylu życia. Dają mi wiele radości, ale ja jakoś nie czuję się jeszcze wyłącznie babcią -wyznała Lewandowska „Vivie!”. Mama piłkarza ma swoje życie. Nigdy nie myślałam o tym, żeby zamieszkać z dziećmi. Muszę mieć swój dom, swój azyl, swoje przyjaciółki, które znam od 30 lat - dodała. Z synową ma znakomite relacje. Zarówno Anna Lewandowska, jak i Robert Lewandowski cieszą się jej szczęściem. Autor: Anna Kilian Zobacz także: Hiszpańska prasa: Anna i Robert Lewandowscy rozpoczęli przeprowadzkę do Barcelony! Instagram @annalewandowskahpba East news TRICOLORS/East News Pokonać ból po stracie bliskiej osoby to coś, co pozwala nam iść do przodu. Śmierć bliskiej osoby wywołuje ogromny ból i powoduje, że popadamy w letarg. Wydaje się nam, że nigdy nie wydostaniemy się z tego przygnębiającego stanu. Jest to całkiem naturalne uczucie po stracie kogoś, a każda osoba opłakuje bliskich w inny sposób.
Żyjemy z dnia na dzień, jednak wciąż czekamy na coś. Upragnioną miłość, lepszą pracę czy choćby niezapomniane wakacje... Na ogół nie doceniamy prostych rzeczy, zapachu świeżo skoszonej trawy, słodyczy soczystych truskawek czy też utworu przyprawiającego o dreszcze. Wyjątkowość tych rzeczy trafia do nas dopiero, gdy je stracimy. Michael jest szefem kuchni w restauracji na poziomie, choć sam w życiu prywatnym tego poziomu nie utrzymuje. Susan natomiast jest lekarzem i w pracy zajmuje się epidemiami - po godzinach szuka lekarstwa na samotność, lecz tam boryka się z epidemią dupków. Zaczynają się spotykać, lecz nim zdążyli się dobrze poznać, do szpitala w którym pracuje Susan, trafia niecodzienny pacjent. Chory na początku poczuł niewyobrażalny smutek a po chwili stracił zupełnie zmysł węchu. Jak się okazuje, w przeciągu kilku ostatnich dni podobne objawy pojawiły się również u innych osób na różnych krańcach świata. Ta przypadłość zaczyna powoli dopadać każdego. Czy ludzie poradzą sobie w zaistniałej sytuacji? 7/10 Oglądając Perfect Sense "poczujemy" zupełnie inny świat. To opowieść o adaptacji społeczeństwa do nowych warunków - czy wszyscy będą potrafili się przystosować? Znajdziemy tam również wątek miłosny pomiędzy głównymi bohaterami - posiadającymi swój własny bagaż doświadczeń. Film warty obejrzenia, gdyż bezzapachowy świat to dopiero początek... Polecam
Wiara i nadzieja, wewnętrzne światła. Według Karola Dickensa, aby uleczyć ból po stracie, musimy skierować swój wzrok do wewnątrz. To ta intymna przestrzeń, której musimy się trzymać, nadaje nam sens. To w niej odnajdujemy dwa wymiary, które zawsze zapewniały nam komfort jako ludziom; są to wiara i nadzieja.Gość tak tak wiemy Gość tak tak wiemy Gość Idiotaaaaaa Gość Czerwone Okulary Lary Gość winnaaaa Gość Czerwone Okulary Lary Gość Mruffka Zet Gość gwoli wyjasnienia... Gość Czerwone Okulary Lary Gość Mruffka Zet Gość tak tak wiemy Gość Idiotaaa Gość Czerwone Okulary Lary Gość Czerwone Okulary Lary Gość tak tak wiemy Gość Mruffka Zet Gość tak tak wiemy Gość Idiotaaa Gość Czerwone Okulary Lary Gość Idiotaaa Gość Czerwone Okulary Lary Gość Czerwone Okulary Lary Gość tak tak wiemy Gość tak tak wiemy Gość tak tak wiemy
Q8DuJ.