Сервис электронных книг 📚 Литрес предлагает скачать бесплатно «Ogniem i mieczem», в форматах fb2, txt, epub, pdf или читать онлайн! Оставляйте и читайте отзывы о книге на Litres!
ziomek72 EBooki EBOOK S Sienkiewicz Henryk Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 367 osób, 119 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 258 stron) STRONA 1Aby rozpocząć lekturę, kliknij na przycisk (widoczny w lewym, górnym rogu okna), który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym kliknij na logo poniżej. STRONA 22 HENRYK SIENKIEWICZ OGNIEM I MIECZEM TOM I STRONA 33 Tower Press 2000 COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000 STRONA 44 ROZDZIAŁ I Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jako- weś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzało się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem wystąpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze. Step rozmókł i zmienił się w wielką kałużę, słońce zaś w południe dogrzewało tak mocno, że – dziw nad dziwy! – w województwie bracławskim i na Dzikich Polach zielona ruń okryła stepy i rozłogi już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach. Gdy więc tak porządek przyrodzenia zdawał się być wcale odwróconym, wszy- scy na Rusi oczekując niezwykłych zdarzeń zwracali niespokojny umysł i oczy szczególniej ku Dzikim Polom, od których łatwiej niźli skądinąd mogło się ukazać niebezpieczeństwo. Tymczasem na Polach nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jakte,któresięodprawiałytamzwykle,aoktórychwiedziałytylkoorły,jastrzębie,krukiizwierzpolny. Bo takie to już były te Pola. Ostatnie ślady osiadłego życia kończyły się, idąc ku południo- wi, niedaleko za Czehrynem ode Dniepru, a od Dniestru – niedaleko za Humaniem, a potem już hen, ku limanom i morzu, step i step, w dwie rzeki jakby w ramę ujęty. Na łuku Dniepro- wym, na Niżu, wrzało jeszcze kozacze życie za porohami, ale w samych Polach nikt nie mieszkał i chyba jeszcze po brzegach tkwiły gdzieniegdzie „polanki” jakoby wyspy wśród morza. Ziemia była de nomine Rzeczypospolitej, ale pustynna, na której pastwisk Rzeczpospolita Tatarompozwalała,wszakżegdyKozacyczęstobronili,więctopastwiskobyłoipobojowiskiemzarazem. Ile tam walk stoczono. ilu ludzi legło, nikt nie zliczył, nikt nie spamiętał. Orły, jastrzębie i kruki jedne wiedziały, a kto z daleka dosłyszał szum skrzydeł i krakanie, kto ujrzał wiry ptasie nad jednym kołujące miejscem, to wiedział, że tam trupy lub kości nie pogrzebione leżą... Polowano w trawach na ludzi jakby na wilki lub suhaki. Polował, kto chciał. Człek prawem ścigan chronił się w dzikie stepy, orężny pasterz trzód strzegł, rycerz przygód tam szukał, ło- trzyk łupu. Kozak Tatara, Tatar Kozaka. Bywało, że i całe watahy broniły trzód przed tłumami STRONA 55 napastników. Step to był pusty i pełny zarazem, cichy i groźny, spokojny i pełen zasadzek, dziki od Dzikich Pól, ale i od dzikich dusz. Czasem też napełniała go wielka wojna. Wówczas płynęły po nim jak fale czambuły tatar- skie, pułki kozackie, to chorągwie polskie lub wołoskie; nocami rżenie koni wtórowało wy- ciom wilków, głos kotłów i trąb mosiężnych leciał aż do Owidowego jeziora i ku morzu, a na Czarnym Szlaku, na Kuczmańskim – rzekłbyś: powódź ludzka. Granic Rzeczypospolitej strzegły od Kamieńca aż do Dniepru stanice i „polanki” i – gdy szlaki miały się zaroić, po- znawano właśnie po niezliczonych stadach ptactwa, które, płoszone przez czambuły, leciały na północ. Ale Tatar, byle wychylił się z Czarnego Lasu lub Dniestr przebył od strony woło- skiej, to stepem równo z ptakami stawał w południowych województwach. Wszelako zimy owej ptastwo nie ciągnęło z wrzaskiem ku Rzeczypospolitej. Na stepie było ciszej niż zwykle. W chwili gdy rozpoczyna się powieść nasza, słońce zachodziło wła- śnie, a czerwonawe jego promienie rozświecały okolicę pustą zupełnie. Na północnym krańcu Dzikich Pól, nad Omelniczkiem, aż do jego ujścia, najbystrzejszy wzrok nie mógłby odkryć jednej żywej duszy ani nawet żadnego ruchu w ciemnych, zeschniętych i zwiędłych burza- nach. Słońce połową tylko tarczy wyglądało jeszcze zza widnokręgu. Niebo było już ciemne, a potem i step z wolna mroczył się coraz bardziej. Na lewym brzegu, na niewielkiej wyniosło- ści podobniejszej do mogiły niż do wzgórza, świeciły tylko resztki murowanej stanicy, którą niegdyś jeszcze Teodoryk Buczacki wystawił, a którą potem napady starły. Od ruiny owej padał długi cień. Opodal świeciły wody szeroko rozlanego Omelniczka, który w tym miejscu skręca się ku Dnieprowi. Ale blaski gasły coraz bardziej na niebie i na ziemi. Z nieba docho- dziły tylko klangory żurawi ciągnących ku morzu; zresztą ciszy nie przerywał żaden głos. Noc zapadła nad pustynią, a z nią nastała godzina duchów. Czuwający w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają na Dzikich Polach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią w grzechu, i odprawują swoje korowody, w czym im żaden krzyż ani kościół nie przeszkadza. Toteż gdy sznury wskazujące północ poczynały się dopa- lać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówiono także, że one cienie jeźdźców snując się po pustyni zastępują drogę podróżnym jęcząc i prosząc o znak krzyża świętego. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludźmi wyjąc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie upiorów od wilczego. Widywano również całe wojska cieniów, które cza- sem przybliżały się tak do stanic, że straże grały larum. Zapowiadało to zwykle wielką wojnę. Spotkanie pojedynczych cieniów nie znaczyło również nic dobrego, ale nie zawsze należało sobie źle wróżyć, bo i człek żywy zjawiał się nieraz i niknął jak cień przed podróżnymi, dlate- go często i snadnie za ducha mógł być poczytanym. Skoro więc noc zapadła nad Omelniczkiem, nie było w tym nic dziwnego, że zaraz koło opustoszałej stanicy pojawił się duch czy człowiek. Miesiąc wychynął właśnie zza Dniepru i obielił pustkę, głowy bodiaków i dal stepową. Wtem niżej na stepie ukazały się inne jakieś nocne istoty. Przelatujące chmurki przesłaniały co chwila blask księżyca, więc owe postacie to wybłyskiwały z cienia, to znowu gasły. Chwilami nikły zupełnie i zdawały się topnieć w cie- niu. Posuwając się ku wyniosłości, na której stał pierwszy jeździec, skradały się cicho, ostroż- nie, z wolna, zatrzymując się co chwila. W ruchach ich było coś przerażającego, jak i w całym tym stepie, tak spokojnym na pozór. Wiatr chwilami podmuchiwał ode Dniepru sprawując żałosny szelest w zeschłych bodiakach, które pochylały się i trzęsły, jakby przerażone. Na koniec postacie znikły, schroniły się w cień ruiny. W bladym świetle nocy widać było tylko jednego jeźdźca stojącego na wyniosłości. Wreszcie szelest ów zwrócił jego uwagę. Zbliżywszy się do skraju wzgórza począł wpa- trywać się w step uważnie. W tej chwili wiatr przestał wiać, szelest ustał i zrobiła się cisza zupełna. STRONA 66 Nagle dał się słyszeć przeraźliwy świst. Zmieszane głosy poczęły wrzeszczeć przeraźliwie: „Hałła! Hałła! Jezu Chryste! ratuj! bij!” Rozległ się huk samopałów, czerwone światła roz- darły ciemności. Tętent koni zmieszał się z szczękiem żelaza. Nowi jacyś jeźdźce wyrośli jakby spod ziemi na stepie. Rzekłbyś: burza zawrzała nagle w tej cichej, złowrogiej pustyni. Potem jęki ludzkie zawtórowały wrzaskom strasznym, wreszcie ucichło wszystko: walka była skończona. Widocznie rozegrywała jedna ze zwykłych scen na Dzikich Polach. Jeźdźcy zgrupowali się na wyniosłości, niektórzy pozsiadali z koni, przypatrując się cze- muś pilnie. Wtem w ciemnościach ozwał się silny i rozkazujący głos: – Hej tam! skrzesać ognia i zapalić! Po chwili posypały się naprzód iskry, a potem buchnął płomień suchych oczeretów i łu- czywa, które podróżujący przez Dzikie Pola wozili zawsze ze sobą. Wnet wbito w ziemię drąg od kaganka i jaskrawe, padające z góry światło oświeciło wy- raźnie kilkunastu ludzi pochylonych nad jakąś postacią leżącą bez ruchu na ziemi. Byli to żołnierze ubrani w barwę czerwoną, dworską, i w wilcze kapuzy. Z tych jeden, sie- dzący na dzielnym koniu, zdawał się reszcie przywodzić. Zsiadłszy z konia zbliżył się do owej leżącej postaci i spytał: – A co, wachmistrzu? żyje czy nie żyje? – Żyje, panie namiestniku, ale charcze; arkan go zdławił. – Co zacz jest? – Nie Tatar, znaczny ktoś. – To i Bogu dziękować. Tu namiestnik popatrzył uważniej na leżącego męża. – Coś jakby hetman – rzekł. – I koń pod nim tatar zacny, jak lepszego u chana nie znaleźć – odpowiedział wachmistrz. – A ot, tam go trzymają. Porucznik spojrzał i twarz mu się rozjaśniła. Obok dwóch szeregowych trzymało rzeczywi- ście dzielnego rumaka, który tuląc uszy i rozdymając chrapy wyciągnął głowę i poglądał prze- rażonymi oczyma na swego pana. – Ale koń, panie namiestniku, będzie nasz? – wtrącił tonem pytania wachmistrz. – A ty, psiakrwio, chciałbyś chrześcijanowi konia w stepie odjąć? – Bo zdobyczny... Dalszą rozmowę przerwało silniejsze chrapanie zduszonego męża. – Wlać mu gorzałki w gębę – rzekł pan namiestnik – pas odpiąć. – Czy zostaniemy tu na nocleg? – Tak jest, konie rozkulbaczyć, stos zapalić. Żołnierze skoczyli co żywo. Jedni poczęli cucić i rozbierać leżącego, drudzy ruszyli po oczerety, inni rozesłali na ziemi skóry wielbłądzie i niedźwiedzie na nocleg. Pan namiestnik, nie troszcząc się więcej o zduszonego męża, odpiął pas i rozciągnął się na burce przy ognisku. Był to młody jeszcze człowiek, suchy, czarniawy, wielce przystojny, ze szczupłą twarzą i wydatnym orlim nosem. W oczach jego malowała się okrutna fantazja i za- dzierżystość, ale w obliczu miał wyraz uczciwy. Wąs dość obfity i nie golona widocznie od dawna broda dodawały mu nad wiek powagi. Tymczasem dwaj pachołkowie zajęli się przyrządzaniem wieczerzy. Położono na ogniu gotowe ćwierci baranie; zdjęto też z koni kilka dropiów upolowanych w czasie dnia, kilka pardew i jednego suhaka, którego pachoł wnet zaczął obłupywać ze skóry. Stos płonął rzuca- jąc na step ogromne, czerwone koło światła. Zduszony człowiek począł z wolna przychodzić do siebie. STRONA 77 Przez czas jakiś wodził nabiegłymi krwią oczyma po obcych badając ich twarze; następnie usiłował powstać. Żołnierz, który poprzednio rozmawiał z namiestnikiem dźwignął go w górę pod pachy; drugi włożył mu obuszek w dłoń, na którym nieznajomy wsparł się z całej siły. Twarz jego była jeszcze czerwona, żyły jej nabrzmiałe. Na koniec przyduszonym głosem wy- krztusił pierwszy wyraz: – Wody! Podano mu gorzałki, którą pił i pił, co mu widocznie dobrze zrobiło, bo odjąwszy wreszcie flaszę od ust, czystszym już głosem spytał: – W czyich jestem ręku? Namiestnik powstał i zbliżył się ku niemu. – W ręku tych, co waści salwowali. – Przeto nie waszmościowie schwycili mnie na arkan? – Mosanie, nasza rzecz szabla, nie arkan. Krzywdzisz waść dobrych żołnierzów podejrze- niem. Złapali cię jakowiś łotrzykowie udający Tatarów, których jeśliś ciekaw, oglądać mo- żesz, bo oto leżą tam porżnięci jak barany. To mówiąc wskazał ręką na kilka ciemnych ciał leżących poniżej wyniosłości. A nieznajomy na to: – To pozwólcie mi spocząć. Podłożono mu wojłokową kulbakę, na której siadł i pogrążył się w milczeniu. Był to mąż w sile wieku, średniego wzrostu, szerokich ramion, prawie olbrzymiej budowy ciała i uderzających rysów. Głowę miał ogromną, cerę zawiędłą, bardzo ogorzałą, oczy czarne i nieco ukośne jak u Tatara, a nad wąskimi ustami zwieszał mu się cienki wąs rozchodzący się dopiero przy końcach w dwie szerokie kiście. Twarz jego potężna zwiastowała odwagę i du- mę. Było w niej coś pociągającego i odpychającego zarazem – powaga hetmańska ożeniona z tatarską chytrością, dobrotliwość i dzikość. Posiedziawszy nieco na kulbace, wstał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dziękować, poszedł oglądać trupy. – Prostak! – mruknął namiestnik. Nieznajomy tymczasem przypatrywał się uważnie każdej twarzy, kiwając głową jak czło- wiek, który odgadł wszystko, po czym wracał z wolna do namiestnika, klepiąc się po bokach i szukając mimowolnie pasa, za który widocznie chciał zatknąć rękę. Nie podobała się młodemu namiestnikowi ta powaga w człeku oderżniętym przed chwilą od powroza, więc rzekł z przekąsem: – Rzekłby kto, że wasze znajomych szukasz między owymi łotrzykami albo że pacierz za ich duszę odmawiasz. Nieznajomy odparł w powagą: – I nie mylisz się waść, i mylisz: nie mylisz się, bom szukał znajomych, a mylisz się, bo to nie łotrzykowie, jeno słudzy pewnego szlachcica, mego sąsiada. – Tedy widocznie nie z jednej studni pijacie z onym sąsiadem. Dziwny jakiś uśmiech przeleciał po cienkich wargach nieznajomego. – I w tym się waść mylisz – mruknął przez zęby. Po chwili dodał głośniej: – Ale wybacz waszmość pan, żem mu naprzód powinnej nie złożył dzięki za auxilium i skuteczny ratunek, który mnie od tak nagłej śmierci wybawił. Waści męstwo stanęło za moją nieostrożność, bom się od ludzi swoich odłączył, ale też wdzięczność moja dorównywa waszmościnej ochocie. To rzekłszy wyciągnął ku namiestnikowi rękę. Ale butny młodzieńczyk nie ruszył się z miejsca i nie spieszył z podaniem swojej; nato- miast rzekł: STRONA 88 – Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli ze szlachcicem mam sprawę, bo chociaż o tym nie wątpię, jednakże bezimiennych podzięków przyjmować mi się nie godzi. – Widzę w waszmości prawdziwie kawalerską fantazję – i słusznie mówisz. Powinienem był zacząć od nazwiska mój dyskurs i moją podziękę. Jestem Zenobi Abdank, herbu Abdank z krzyżykiem, szlachcic z województwa kijowskiego, osiadły i pułkownik kozackiej chorągwi księcia Dominika Zasławskiego. – A ja Jan Skrzetuski, namiestnik chorągwi pancernej J. O. księcia Jeremiego Wiśniowiec- kiego. – Pod sławnym wojownikiem waść służysz. Przyjmże teraz moją wdzięczność i rękę. Namiestnik nie wahał się dłużej. Towarzysze pancerni z góry wprawdzie patrzyli na żołnie- rzów spod innych chorągwi, ale pan Skrzetuski był na stepie, na Dzikich Polach, gdzie takie rzeczy mniej szły pod uwagę. Zresztą miał do czynienia z pułkownikiem, o czym zaraz na- ocznie się przekonał, bo gdy jego żołnierze przynieśli panu Abdankowi pas i szablę, i krótki buzdygan, z których go rozpasano dla cucenia, podali mu zarazem i krótką buławę o osadzie z kości, o głowie ze ślinowatego rogu, jakich zażywali zwykle pułkownicy kozaccy. Przy tym ubiórimciZenobiegoAbdankabyłdostatni,amowakształtnaznamionowałaumysłbystryiotarciesięwświecie. Więc pan Skrzetuski zaprosił go do kompanii. Zapach pieczonych mięs jął właśnie rozcho- dzić się od stosu, łechcąc nozdrza i podniebienie. Pachoł wydobył je z żaru i podał na latercy- nowej misie. Poczęli jeść, a gdy przyniesiono spory worek mołdawskiego wina uszyty z koźlej skóry, wnet zawiązała się żywa rozmowa. – Oby nam się szczęśliwie do domu wróciło! – rzekł pan Skrzetuski. – To waszmość wracasz? skądże, proszę? – spytał Abdank. – Z daleka, bo z Krymu. – A cóżeś waszmość tam robił? z wykupnem jeździłeś? – Nie, mości pułkowniku; jeździłem do samego chana. Abdank nastawił ciekawie ucha. – Ano to, proszę, w piękną waść wszedłeś komitywę! I z czymże do chana jeździłeś? – Z listem J. O. księcia Jeremiego. – To waść posłował! O cóż jegomość książę do chana pisał? Namiestnik popatrzył bystro na towarzysza. – Mości pułkowniku – rzekł – zaglądałeś w oczy łotrzykom, którzy cię na arkan ujęli – to twoja sprawa; ale co książę do chana pisał, to ani twoja, ani moja, jeno ich obydwóch. – Dziwiłem się przed chwilą – odparł chytrze Abdank – że jegomość książę tak młodego człowieka posłem sobie do chana obrał, ale po waścinej odpowiedzi już się nie dziwię, bo widzę, żeś młody laty, ale stary eksperiencją i rozumem. Namiestnik połknął gładko pochlebne słówko, pokręcił tylko młodego wąsa i pytał: –Apowiedzżemiwaszmość,coporabiasznadOmelniczkiemijakeśsiętuwziąłsamjeden? – Nie jestem sam jeden, jenom ludzi zostawił po drodze, a jadę do Kudaku, do pana Gro- dzickiego, któren tam jest przełożonym nad prezydium i do którego jegomość hetman wielki wysłał mnie z listami. – A czemu waść nie bajdakiem, wodą? – Taki był ordynans, od którego odstąpić mi się nie godzi. – To dziw, że jegomość hetman taki wydał ordynans, gdyż właśnie na stepie w tak ciężkie popadłeś terminy, których wodą jadąc na pewno byłbyś uniknął. –Mosanie,stepyterazspokojne;znamjasięzniminieoddziś,ato,comniespotkało,tojestzłośćludzkaiinvi- dia. – I któż to na jegomości tak nastaje? – Długo by gadać. Sąsiad to zły, mości namiestniku, który substancję mi zniszczył, z wło- ści mnie ruguje, syna mi zbił – i ot – widziałeś waść, tu jeszcze na szyję moją nastawał. STRONA 99 – A to waść nie nosisz szabli przy boku? W potężnej twarzy Abdanka zabłysła nienawiść, oczy zaświeciły mu się posępnie i odrzekł z wolna a dobitnie: –Noszę,itakmidopomóżBóg,jakoinnychrekursówprzeciwwrogommoimszukaćjużniebędę. Porucznik chciał coś mówić, gdy nagle na stepie rozległ się tętent koni, a raczej pośpieszne chlupotanie końskich nóg po rozmiękłej trawie. Wnet też i czeladnik namiestnika, trzymający straż, nadbiegł z wieścią, że jakowiś ludzie się zbliżają. – To pewnie moi – rzekł Abdank – którzy zaraz za Taśminą zostali. Jam też, nie spodzie- wając się zdrady, tu na nich czekać obiecał. Jakoż po chwili gromada jeźdźców otoczyła półokręgiem wzgórze. Przy blasku ognia uka- zały się głowy końskie z otwartymi chrapami, prychające ze zmęczenia, a nad nimi pochylone twarze jeźdźców, którzy przysłaniając rękoma od blasku oczy patrzyli bystro w światło. – Hej, ludzie! kto wy? – spytał Abdank. – Raby boże! – odpowiedziały głosy z ciemności. – Tak, to moi mołojce – powtórzył Abdank zwracając się do namiestnika. – Bywajcie! by- wajcie! Niektórzy zeszli z koni i zbliżyli się do ognia. – A my śpieszyli, śpieszyli, bat’ku. Szczo z toboju? – Zasadzka była. Chwedko, zdrajca, wiedział o miejscu i tu już czekał z innymi. Musiał podążyć dobrze przede mną. Na arkan mnie ujęli! – Spasi Bih! spasi Bih! A to co za Laszek koło ciebie? Tak mówiąc spoglądali groźnie na pana Skrzetuskiego i jego towarzyszów. – To druhy dobre – rzekł Abdank. – Sława Bogu, całym i żyw. Zaraz będziemy ruszać da- lej. – Sława Bogu! my gotowi. Nowo przybyli poczęli rozgrzewać dłonie na ogniem, bo noc była zimna, choć pogodna. Było ich do czterdziestu ludzi rosłych i dobrze zbrojnych. Nie wyglądali wcale na Kozaków regestrowych, co nie pomału zdziwiło pana Skrzetuskiego, zwłaszcza że była ich garść tak spora. Wszystko to wydało się namiestnikowi mocno podejrzanym. Gdyby hetman wielki wysłał imci Abdanka do Kudaku, dałby mu przecie strażę z regestrowych, a po wtóre, z ja- kiejże by racji kazał mu iść stepem od Czehryna, nie wodą? Konieczność przeprawiania się przez wszystkie rzeki idące Dzikimi Polami do Dniepru mogła tylko pochód opóźnić. Wyglą- dało to raczej tak, jakby imć pan Abdank chciał właśnie Kudak ominąć. Ale zarówno i sama osoba pana Abdanka zastanawiała wielce młodego namiestnika. Za- uważył wraz, że Kozacy, którzy ze swymi pułkownikami obchodzili się dość poufale, jego otaczali czcią niezwyczajną, jakby prawego hetmana. Musiał to być jakiś rycerz dużej ręki, co tym dziwniejsze było panu Skrzetuskiemu, że znając Ukrainę i z tej, i z tamtej strony Dniepru, o takim przesławnym Abdanku nic nie słyszał. Było przy tym w twarzy tego męża coś szcze- gólnego – jakaś moc utajona, która tak biła z oblicza, jak żar od płomienia, jakaś wolna nie- ugięta, znamionująca, że człek ten przed nikim i niczym się nie cofnie. Taką właśnie wolę w obliczu miał książę Jeremi Wiśniowiecki, ale co w księciu było przyrodzonym natury darem, właściwym wielkiemu urodzeniu i władzy, to mogło zastanowić w mężu nieznanego nazwi- ska, zabłąkanym w głuchym stepie. Pan Skrzetuski długo deliberował. Chodziło mu po głowie, że to może jaki potężny banita, który, wyrokiem ścigan, chronił się w Dzikie Pola – to znów, że to watażka watahy zbójec- kiej; ale to ostatnie nie było prawdopodobne. I ubiór, i mowa tego człowieka pokazywały co innego. Zgoła więc nie wiedział namiestnik, czego się trzymać, miał się tylko na baczności, a tymczasem Abdank kazał konia sobie podawać. STRONA 1010 – Mości namiestniku – rzekł – komu w drogę, temu czas. Pozwólże podziękować sobie raz jeszcze za ratunek. Oby Bóg pozwolił mi odpłacić ci równą usługą! – Nie wiedziałem, kogo ratuję, przetom i na wdzięczność nie zasłużył. – Modestia to twoja tak mówi, która jest męstwu równa. Przyjmijże ode mnie ten pierścień. Namiestnik zmarszczył się i krok w tył odstąpił mierząc oczyma Abdanka, ten zaś mówił dalej z ojcowską niemal powagą w głosie i postawie: – Spojrzyj jeno. Nie bogactwo tego pierścienia, ale inne cnoty ci zalecam. Za młodych jeszcze lat w bisurmańskiej niewoli będąc dostałem go od pątnika, który z Ziemi Świętej po- wracał. W tym oczku zamknięty jest proch z grobu Chrystusa. Takiego daru odmawiać się nie godzi, choćby i z osądzonych rąk pochodził. Jesteś waść młodym człowiekiem i żołnierzem, a gdy nawet i starość bliska grobu nie wie, co ją przed ostateczną godziną spotkać może, cóż dopiero adolescencja, która mając przed sobą wiek długi, na większą liczbę przygód trafić musi! Pierścień ten ustrzeże cię od przygody i obroni, gdy dzień sądu nadejdzie, a to ci po- wiadam, że dzień ten idzie już przez Dzikie Pola. Nastała chwila ciszy; słychać było tylko syczenie płomienia i parskanie koni. Z dalekich oczeretów dochodziło żałosne wycie wilków. Nagle Abdank powtórzył raz jeszcze, jakby do siebie: – Dzień sądu idzie już przez Dzikie Pola, a gdy nadejdzie – zadywytsia wsij swit bożyj... Namiestnik przyjął pierścień machinalnie, tak był zdumiały słowami tego dziwnego męża. A ten zapatrzył się w dal stepową, ciemną. Potem zwrócił się z wolna i siadł na koń. Mołojcy jego czekali już u stóp wzgórza. – W drogę! w drogę!... Bywaj zdrów, druhu żołnierzu! – rzekł do namiestnika. – Czasy te- raz takie, że brat bratu nie ufa, przeto i nie wiesz, kogoś ocalił, bom ci nazwiska swego nie powiedział. – Więc waść nie Abdank? – To klejnot mój... – A nazwisko? – Bohdan Zenobi Chmielnicki. To rzekłszy zjechał ze wzgórza, a za nim ruszyli mołojcy. Wkrótce okryły ich tuman i noc. Dopiero gdy odjechali już z pół stajania, wiatr przyniósł od nich słowa kozackiej pieśni: Oj wyzwoły, Boże, nas wsich, bidnych newilnykiw, Z tiażkoj newoli, Z wiry bisurmanskoj - Na jasni zori, Na tychi wody, U kraj wesełyj, U mir chreszczennyj – Wysłuchaj, Boże, u prośbach naszych, U neszczasnych mołytwach, Nas bidnych newilnykiw. Głosy cichły z wolna, potem stopiły się z powiewem szumiącym po oczeretach. STRONA 1111 ROZDZIAŁ II Nazajutrz z rana przybywszy do Czehryna pan Skrzetuski stanął w mieście w domu księcia Jeremiego, gdzie też miał kęs czasu zabawić, aby ludziom i koniom dać wytchnienie po dłu- giej z Krymu podróży, którą z przyczyny wezbrania i nadzwyczaj bystrych prądów na Dnie- prze trzeba było lądem odbywać, gdyż żaden bajdak nie mógł owej zimy płynąć pod wodę. Sam też Skrzetuski zażył nieco wczasu, a potem szedł do pana Zaćwilichowskiego, byłego komisarza Rzplitej, żołnierza dobrego, któren, nie służąc u księcia, był jednak jego zaufanym i przyjacielem. Namiestnik pragnął się go wypytać, czy nie ma jakich z Łubniów dyspozycji. Książę wszelako nic szczególnego nie polecił; kazał Skrzetuskiemu, w razie gdyby odpowiedź chanowa była pomyślna, wolno iść, tak aby ludzie i konie mieli się dobrze. Z chanem zaś miał książę taką sprawę, że chodziło mu o ukaranie kilku murzów tatarskich, którzy własnowolnie puścili mu w jego zadnieprzańskie państwo zagony, a których sam zresztą srodze zbił. Chan rzeczywiście dał odpowiedź pomyślną: obiecał przysłać osobnego posła na kwiecień, ukarać nieposłusznych, a chcąc sobie zyskać życzliwość tak wsławionego jak książę wojownika, po- słał mu przez Skrzetuskiego konia wielkiej krwi i szłyk soboli. Pan Skrzetuski wywiązawszy się z niemałym zaszczytem z poselstwa, które już samo było dowodem wielkiego książęcego faworu, bardzo był rad, że mu w Czehrynie zabawić pozwolono i nie naglono z powrotem. Natomiast stary Zaćwilichowski wielce był zafrasowany tym, co działo się od niejakiego cza- su w Czehrynie. Poszli tedy razem do Dopuła, Wołocha, który w mieście zajazd i winiarnię trzymał, i tam, choć była godzina jeszcze wczesna, zastali szlachty huk, gdyż to był dzień tar- gowy, a oprócz tego w tymże dniu wypadał w Czehrynie postój bydła pędzonego ku obozowi wojsk koronnych, przy czym ludzi nazbierało się w mieście mnóstwo. Szlachta zaś groma- dziła się zwykle w rynku, w tak zwanym Dzwonieckim Kącie, u Dopuła. Byli tam więc i dzierżawcy Koniecpolskich, i urzędnicy czehryńscy, i właściciele ziem pobliskich siedzący na przywilejach, szlachta osiadła i od nikogo niezależna, dalej urzędnicy ekonomii, trochę star- szyzny kozackiej i pomniejszy drobiazg szlachecki, bądź to na kondycjach żyjący, bądź na swoich futorach. Ci i tamci pozajmowali ławy stojące wedle długich dębowych stołów i rozprawiali głośno, a wszyscy o ucieczce Chmielnickiego, która była największym w mieście ewenementem. Skrzetuski więc z Zaćwilichowskim siedli sobie w kącie osobno i namiestnik począł wypyty- wać, co by to za feniks był ten Chmielnicki, o którym wszyscy mówili. STRONA 1212 – To wać nie wiesz? – odpowiedział stary żołnierz. – To jest pisarz wojska zaporoskiego, dziedzic Subotowa i – dodał ciszej – mój kum. Znamy się dawno. Bywaliśmy w różnych po- trzebach, w których niemało dokazywał, szczególniej pod Cecorą. Żołnierza takiej eksperien- cji w wojskowych rzeczach nie masz może w całej Rzeczypospolitej. Tego się głośno nie mówi, ale to hetmańska głowa: człek wielkiej ręki i wielkiego rozumu; jego całe kozactwo słucha więcej niż koszowych i atamanów, człek nie pozbawiony dobrych stron, ale hardy, niespokojny i gdy nienawiść weźmie w nim górę – może być straszny. – Co mu się stało, że z Czehryna umknął? – Koty ze starostką Czaplińskim darli, ale to furda! Zwyczajnie szlachcic szlachcicowi z nieprzyjaźni sadła zalewał. Nie jeden on i nie jednemu jemu. Mówią przy tym, że żonę staro- stce bałamucił: starostka mu kochanicę odebrał i z nią się ożenił, a on mu ją za to później ba- łamucił, a to jest podobna rzecz, bo zwyczajnie... kobieta lekka. Ale to są tylko pozory, pod którymi głębsze jakieś praktyki się ukrywają. Widzisz waść, rzecz jest taka: w Czerkasach mieszka stary Barabasz, pułkownik kozacki, nasz przyjaciel. Miał on przywileje i jakoweś pisma królewskie, o których mówiono, że Kozaków do oporu przeciw szlachcie zachęcały. Ale że to ludzki, dobry człek, trzymał je u siebie i nie publikował. Owóż Chmielnicki Baraba- sza na ucztę zaprosiwszy tu do Czehryna, do swego domu, spoił, potem posłał ludzi do jego futoru, którzy pisma i przywileje u żony podebrali – i z nimi umknął. Strach, by z nich jaka rebelia, jako była Ostranicowa, nie korzystała, bo repeto: że to człek straszny, a umknął nie wiadomo gdzie. Na to pan Skrzetuski: – A to lis! w pole mnie wywiódł. Toć ja jego tej nocy na stepie spotkałem i od arkana uwolniłem! Zaćwilichowski aż się za głowę porwał. – Na Boga, co wać powiadasz? Nie może to być! – Może być, kiedy było. Powiadał mi się pułkownikiem u księcia Dominika Zasławskiego i że do Kudaku, do pana Grodzickiego, od hetmana wielkiego jest posłany, alem już temu nie wierzył, gdyż nie wodą jechał, jeno się stepem przekradał. – To człek chytry jak Ulisses. I gdzieżeś go wać spotkał? – Nad Omelniczkiem, po prawej stronie Dnieprowej. Widno do Siczy jechał. – Kudak chciał minąć. Teraz intelligo. Ludzi siła było przy nim? – Było ze czterdziestu. Ale za późno przyjechali. Gdyby nie moi, byliby go słudzy starostki zdławili. – Czekajże waszmość. To jest ważna rzecz. Słudzy starostki, mówisz? – Tak sam powiadał. – Skądże starostka mógł wiedzieć, gdzie jego szukać, kiedy tu w mieście wszyscy głowy tracą nie wiedząc, gdzie się podział? – Tego i ja wiedzieć nie mogę. Może ten Chmielnicki zełgał i zwykłych łotrzyków na sług starostki kreował, by swoje krzywdy tym mocniej afirmować. – Nie może to być. Ale to jest dziwna rzecz. Czy waszmość wie, że są listy hetmańskie przykazujące Chmielnickiego łapać i in fundo zadzierżyć? Namiestnik nie zdążył odpowiedzieć, bo w tej chwili wszedł do izby jakiś szlachcic z ogromnym hałasem. Drzwiami trzasnął raz i drugi, a spojrzawszy hardo po izbie zawołał: – Czołem waszmościom! Był to człek czterdziestoletni, niski, z twarzą zapalczywą, której to zapalczywości przyda- wały jeszcze bardziej oczy jakby śliwy na wierzchu głowy siedzące, bystre, ruchliwe – człek widocznie bardzo żywy, wichrowaty i do gniewu skory. – Czołem waszmościom! – powtórzył głośniej i ostrzej, gdy mu zrazu nie odpowiadano. – Czołem, czołem – ozwało się kilka głosów. STRONA 1313 Był to pan Czapliński, podstarości czehryński, sługa zaufany młodego pana chorążego Ko- niecpolskiego. W Czehrynie nie lubiono go, bo był zawadiaka wielki, pieniacz, prześladowca, ale miał niemniej wielkie plecy, przeto ten i ów z nim politykował. Zaćwilichowskiego jednego szanował, jak i wszyscy, dla jego powagi, cnoty i męstwa. Uj- rzawszy go, wnet też zbliżył się ku niemu i skłoniwszy się dość dumnie Skrzetuskiemu za- siadł przy nich ze swoją lampką miodu. – Mości starostko – spytał Zaćwilichowski, czy wiesz, co się dzieje z Chmielnickim? – Wisi, mości chorąży, jakem Czapliński, wisi, a jeśli dotąd nie wisi, to będzie wisiał. Te- raz gdy są listy hetmańskie, niech jedno go dostanę w swoje ręce. To mówiąc, uderzył pięścią w stół, aż płyn rozlał się ze szklenic. – Nie wylewaj waćpan wina! – rzekł pan Skrzetuski. Zaćwilichowski przerwał: – A czy go wać dostaniesz? Przecie uciekł i nikt nie wie, gdzie jest? – Nikt nie wie? Ja wiem, jakem Czapliński! Waszmość, panie chorąży, znasz Chwedka. Owóż Chwedko jemu służy, ale i mnie. Będzie on Judaszem Chmielowi. Siła mówić. Wdał się Chwedko w komitywę z mołojcami Chmielnickiego. Człek sprytny. Wie o każdym kroku. Podjął się mi go dostawić żywym czy zmarłym i wyjechał w step równo przed Chmielnickim, wiedząc, gdzie ma go czekać!... A, didków syn przeklęty! To mówiąc znowu w stół uderzył. – Nie wylewaj waćpan wina! – powtórzył z przyciskiem pan Skrzetuski, który dziwną ja- kąś awersję uczuł do tego podstarościego od pierwszego spojrzenia. Szlachcic zaczerwienił się, błysnął swymi wypukłymi ocyma, sądząc, że mu dają okazję, i spojrzał zapalczywie na Skrzetuskiego, ale ujrzawszy na nim barwę Wiśniowieckich zmity- gował się, gdyż jakkolwiek chorąży Koniecpolski wadził się wówczas z księciem, wszelako Czehryn zbyt był blisko Łubniów i niebezpiecznie było barwy książęcej nie uszanować. Książę też i ludzi dobierał takich, że każdy dwa razy pomyślał, nim z którym zadarł. – Więc to Chwedko podjął się waci Chmielnickiego dostawić? – pyta znów Zaćwilichow- ski. – Chwedko. I dostawi, jakem Czapliński. – A ja waci mówię, że nie dostawi. Chmielnicki zasadzki uszedł i na Sicz podążył, o czym trzeba pana krakowskiego dziś jeszcze zawiadomić. Z Chmielnickim nie ma żartów. Krótko mówiąc, lepszy on ma rozum, tęższą rękę i większe szczęście od waci, który zbyt się zapalasz. Chmielnicki odjechał bezpiecznie, powtarzam waci, a jeśli mnie nie wierzysz, to ci to ten ka- waler powtórzy, który go wczoraj na stepie widział i zdrowym go pożegnał. – Nie może być! nie może być – wrzeszczał targając się za czuprynę Czapliński. – I co większa – dodał Zaćwilichowski – to ten kawaler tu obecny sam go salwował i wa- ścinych sług wygubił, w czym mimo listów hetmańskich nie jest winien, bo z Krymu z posel- stwa wraca i o listach nie wiedział, a widząc człeka przez łotrzyków, jak sądził, w stepie oprymowanego, przyszedł mu z pomocą. O którym to wyratowaniu się Chmielnickiego wcze- śniej waci zawiadamiam, bo gotów cię z Zaporożcami w twojej ekonomii odwiedzić, a znać nie byłbyś mu rad bardzo. Nadtoś się z nim warcholił. Tfu, do licha! Zaćwilichowski nie lubił także Czaplińskiego. Czapliński zerwał się z miejsca i aż mu mowę ze złości odjęło; twarz tylko spąsowiała mu zupełnie, a oczy coraz bardziej na wierzch wyłaziły. Tak stojąc przed Skrzetuskim puszczał tylko urywane wyrazy: – Jak to! waść mimo listów hetmańskich!... Ja waści... ja waści... A pan Skrzetuski nie wstał nawet z ławy, jeno wsparłszy się na łokciu patrzył na podska- kującego Czaplińskiego jak raróg na uwiązanego wróbla. STRONA 1414 – Czego się waść mnie czepiasz jak rzep psiego ogona? – spytał. – Ja waści do grodu ze sobą... Waść mimo listów... Ja waści Kozakami!... Krzyczał tak, że w izbie uciszyło się trochę. Obecni poczęli zwracać głowy w stronę Cza- plińskiego. Szukał on okazji zawsze, bo taka był jego natura, robił burdy każdemu, kogo na- potkał, ale to zastanowiło wszystkich, że teraz zaczął przy Zaćwilichowskim, którego jednego się obawiał, i że zaczął z żołnierzem noszącym barwę Wiśniowieckich. – Zamilknij no wasze – rzekł stary chorąży. – Ten kawaler jest ze mną. – Ja wa... wa... waści do grodu... w dyby! – wrzeszczał dalej Czapliński nie uważając już na nic i na nikogo. Teraz pan Skrzetuski podniósł się także całą wysokością swego wzrostu, ale nie wyjmował szabli z pochew, tylko jak ją miał spuszczoną nisko na rapciach, chwycił w środku i podsunął w górę tak, że rękojeść wraz z krzyżykiem poszła pod sam nos Czaplińskiemu. – Powąchaj no to waść – rzekł zimno. – Bij, kto w Boga!... Służba! – krzyknął Czapliński chwytając za rękojeść. Ale nie zdążył szabli wydobyć. Młody namiestnik obrócił go w palcach, chwycił jedną ręką za kark, drugą za hajdawery poniżej krzyża, podniósł w górę rzucającego się jak cyga i idąc ku drzwiom między ławami wołał: – Panowie bracia, miejsce dla rogala, bo pobodzie! To rzekłszy doszedł do drzwi, uderzył w nie Czaplińskim, roztworzył i wyrzucił podstaro- ściego na ulicę. Po czym spokojnie usiadł na dawnym miejscu obok Zaćwilichowskiego. W izbie przez chwilę zapanowała cisza. Siła, jakiej dowód złożył pan Skrzetuski, zaimpo- nowała zebranej szlachcie. Po chwili jednak cała izba zatrzęsła się od śmiechu. – Vivant wiśniowiecczycy! – wołali jedni. – Omdlał, omdlał i krwią oblan! – krzyczeli inni, którzy zaglądali przeze drzwi, ciekawi, co też pocznie Czapliński. – Słudzy go podnoszą! Mała tylko liczba stronników podstarościego milczała i nie mając odwagi ująć się za nim, spoglądała ponuro na namiestnika. – Prawdę rzekłszy, w piętkę goni ten ogar – rzekł Zaćwilichowski. – Kundys to, nie ogar – rzekł zbliżając się gruby szlachcic, który miał bielmo na jednym oku, a na czole dziurę wielkości talara, przez którą świeciła naga kość. – Kundys to, nie ogar! Pozwól waść – mówił dalej zwracając się do Skrzetuskiego – abym mu służby moje ofiaro- wał. Jan Zagłoba herbu Wczele, co każdy snadno poznać może choćby po onej dziurze, którą w czele kula rozbójnicka mi zrobiła, gdym się do Ziemi Świętej za grzechy młodości ofiaro- wał. – Dajże waść pokój – rzekł Zaćwilichowski – powiadałeś kiedy indziej, że ci ją kuflem w Radomiu wybito. – Kula rozbójnicka, jakom żyw! W Radomiu było co innego. – Ofiarowałeś się waść do Ziemi Świętej... może, aleś w niej nie był, to pewna. – Nie byłem, bom już w Galacie palmę męczeńską otrzymał. Jeśli łżę, jestem arcypies, nie szlachcic. – A taki breszesz i breszesz! – Szelmą jestem bez uszu. W wasze ręce, panie namiestniku! Tymczasem przychodzili i inni zabierając z panem Skrzetuskim znajomość i afekt mu swój oświadczając, nie lubili bowiem ogólnie Czaplińskiego i radzi byli, że go taka spotkała konfu- zja. Rzecz dziwna i trudna dziś do zrozumienia, że tak cała szlachta w okolicach Czehryna, jak i pomniejsi właściciele słobód, dzierżawcy ekonomii, ba! nawet ze służby Konicpolskich, wszyscy wiedząc, jako zwyczajnie w sąsiedztwie, o zatargach Czaplińskiego z Chmielnickim, byli po stronie tego ostatniego. Chmielnicki bowiem miał sławę znamienitego żołnierza, któ- STRONA 1515 ren niemałe zasługi w różnych wojnach położył. Wiedziano także, że sam król się z nim zno- sił i wysoce jego zdanie cenił, na całe zaś zajście patrzano tylko jak na zwykłą burdę szlachci- ca ze szlachcicem, jakich to burd na tysiące się liczyło, zwłaszcza w ziemiach ruskich. Stawa- no więc po stronie tego, kto sobie więcej przychylności zjednać umiał, nie przewidując, by z tego takie straszliwe skutki wyniknąć miały. Później dopiero zapłonęły serca nienawiścią ku Chmielnickiemu, ale zarówno serca szlachty i duchowieństwa obydwóch obrządków. Przychodzili tedy do pana Skrzetuskiego z kwartami mówiąc: “Pij, panie bracie! Wypij i ze mną! – Niech żyją wiśniowiecczycy! Tak młody, a już porucznik u księcia. Vivat książę Jere- mi, hetman nad hetmany! Z księciem Jeremim pójdziemy na kraj świata! – Na Turków i Tata- rów! – Do Stambułu! Niech żyje miłościwie nam panujący Władysław IV!” Najgłośniej zaś krzyczał pan Zagłoba, który sam jeden gotów był cały regiment przepić i przegadać. – Mości panowie! – wrzeszczał, aż szyby w oknach dzwoniły – pozwałem ja już jegomości sułtana do grodu za gwałt, którego się na mnie w Galacie dopuścił. – Nie powiadajże waćpan lada czego, żeby ci się gęba nie wystrzępiła! – Jak to, mości panowie? Quatuor articuli judicii castrensis: stuprum, incendium, latroci- nium et vis armata alienis aedibus illata – a czyż nie była to właśnie vis armata? – Krzykliwy z waści głuszec. – I choćby do trybunału pójdę! – Przestańże wasze... – I kondemnatę uzyskam, i bezcennym go ogłoszę, a potem wojna, ale już z infamisem. – Zdrowie waszmościów! Niektórzy wszelako śmieli się, a z nimi i pan Skrzetuski, bo mu się z czupryny trochę ku- rzyło, szlachcic zaś tokował dalej naprawdę jak głuszec, który się własnym głosem upaja. Na szczęście dyskurs jego przerwany został przez innego szlachcica, który zbliżywszy się pocią- gnął go za rękaw i rzekł śpiewnym litewskim akcentem: – Poznajomijże waćpan, mości Zagłobo, i mnie z panem namiestnikiem Skrzetuskim... po- znajomijże! – A i owszem, i owszem. Mości namiestniku, o to jest pan Powsinoga. – Podbipięta – poprawił szlachcic. – Wszystko jedno! herbu Zerwipludry... – Zerwikaptur – poprawił szlachcic. – Wszystko jedno. Z Psichkiszek. – Z Myszykiszek – poprawił szlachcic. – Wszystko jedno. Nescio, co bym wolał, czy mysie, czy psie kiszki. Ale to pewna, żebym w żadnych mieszkać nie chciał, bo to i osiedzieć się tam niełatwo, i wychodzić niepolitycznie. Mości panie! – mówił dalej do Skrzetuskiego ukazując Litwina – oto tydzień już piję wino za pieniądze tego szlachcica, któren ma miecz za pasem równie ciężki jak trzos, a trzos równie ciężki jak dowcip. Ale jeślim pił kiedy wino za pieniądze większego cudaka, to pozwolę się nazwać takim kpem, jak ten, co mi wino kupuje. – A to go objechał! – wołała śmiejąc się szlachta. Ale Litwin nie gniewał się, kiwał tylko ręką, uśmiechał się łagodnie i powtarzał: – At, dałbyś waćpan pokój... słuchać hadko! Pan Skrzetuski przypatrywał się ciekawie tej nowej figurze, która istotnie zasługiwała na nazwę cudaka. Przede wszystkim był to mąż wzrostu tak wysokiego, że głową prawie powały dosięgał, a chudość nadzwyczajna wydawała go wyższym jeszcze. Szerokie jego ramiona i żylasty kark zwiastowały niepospolitą siłę, ale była na nim tylko skóra i kości. Brzuch miał tak wpadły pod piersią, że można by go wziąć za głodomora, lubo ubrany był dostatnio, w szarą opiętą kurtę ze świebodzińskiego sukna, z wąskimi rękawami, i wysokie szwedzkie bu- ty, które na Litwie zaczynały wchodzić w użycie. Szeroki i dobrze wypchany łosiowy pas nie STRONA 1616 mając na czym się trzymać opadał mu aż na biodra, a do pasa przywiązany był krzyżacki miecz tak długi, że temu olbrzymiemu mężowi prawie do pachy dochodził. Ale kto by się miecza przeląkł, wnet by się uspokoił spojrzawszy na twarz jego właściciela. Była to twarz chuda, również jak i cała osoba, ozdobiona dwiema zwiśniętymi ku dołowi brwiami i parą tak samo zwisłych konopnego koloru wąsów, ale tak poczciwa, tak szczera, jak u dziecka Owa obwisłość wąsów i brwi nadawała jej wyraz stroskany, smutny i śmieszny za- razem. Wyglądał na człeka, którego ludzie popychają, ale panu Skrzetuskiemu podobał się z pierwszego wejrzenia za ową szczerość twarzy i doskonały moderunek żołnierski. – Panie namiestniku – rzekł – to waszmość od księcia pana Wiśniowieckiego? – Tak jest. Litwin ręce złożył jak do modlitwy i oczy podniósł w górę. – Ach, co to za wielki wojennik! co to za rycerz! co to za wódz! – Daj Boże Rzeczypospolitej takich jak najwięcej. – I pewno, i pewno! A czyby nie można do niego pod znak? – Będzie waści rad. Tu pan Zagłoba wtrącił się do rozmowy: – Będzie miał książę dwa rożny do kuchni: jeden z waćpana, drugi z jego miecza, albo najmie waści za mistrza, albo każe na wasanu zbójów wieszać lub sukno na barwę będzie waspanem mierzył! Tfu, jak się waćpan nie wstydzisz, będąc człowiekiem i katolikiem, być tak długim, jak serpens lub jak pogańska włócznia! – Słuchać hadko – rzekł cierpliwie Litwin. – Jakże też godność waszeci? – spytał pan Skrzetuski: – bo gdyś mówił, pan Zagłoba tak waści podrywał, że z przeproszeniem nic nie mogłem zrozumieć. – Podbipięta. – Powsinoga. – Zerwikaptur z Myszykiszek. – Masz babo pociechę! Piję jego wino, ale kpem jestem, jeśli to nie pogańskie imiona. – Dawno waść z Litwy? – pytał namiestnik. – At, już dwie niedziele w Czehrynie. Dowiedziawszy się od pana Zaćwilichowskiego, że waść tędy ciągnąć będziesz, czekam, by pod jego opieką księciu moje prośby przedstawić. – Powiedzże mi waszmość, proszę, bom ciekaw, czemu też taki katowski miecz pod pachą nosisz? – Nie katowski to, mości namiestniku, ale krzyżacki, a noszę, bo zdobyczny i dawno w ro- dzie. Już pod Chojnicami służył w litewskim ręku – tak i noszę. – Ale to sroga machina i ciężka być musi okrutnie – chyba do obu rąk? – Można do obu, można do jednej. – Pokażże wasze! Litwin wydobył i podał, ale panu Skrzetuskiemu ręka zwisła od razu. Ni się złożyć, ni cię- cia wymierzyć swobodnie. Na dwie ręce poradził, ale jeszcze było za ciężko. Więc pan Skrzetuski zawstydził się trochę i zwróciwszy się do obecnych: – No, mości panowie – rzekł – kto krzyż uczyni? – My już próbowali – odrzekło kilkanaście głosów. – Jeden pan komisarz Zaćwilichowski podniesie, ale krzyża i on nie uczyni. – No, a waćpan? – pytał pan Skrzetuski zwracając się do Litwina. Szlachcic podniósł miecz jak trzcinę i machnął nim kilkanaście razy z największą łatwo- ścią, aż powietrze warczało w izbie, a wiatr powiał po twarzach. – A niechże waści Bóg sekunduje! – zawołał Skrzetuski. – Pewną masz służbę u księcia pana! – Bóg widzi, że jej pragnę, bo mi miecz w niej nie zardzewieje. STRONA 1717 – Ale dowcip do reszty – rzekła pan Zagłoba – gdyż nie umiesz waść tak samo nim obra- cać. Zaćwilichowski wstał i obaj z namiestnikiem zabierali się do odejścia, gdy naraz wszedł do izby biały jak gołąb człowiek i spostrzegłszy Zaćwilichowskiego rzekł: – Mości chorąży komisarzu, ja tu do pana umyślnie! Był to Barabasz, pułkownik czerkaski. – To chodźże waszmość do mnie na kwaterę – rzekł Zaćwilichowski. – Tu już się tak ze łbów kurzy, że i świata nie widać. Wyszli razem, a Skrzetuski z nimi. Zaraz za progiem Barabasz spytał: – Czy nie ma wieści o Chmielnickim? – Są. Uciekł na Sicz. Oto ten oficer spotkał go wczoraj na stepie. – To nie wodą pojechał? Pchnąłem gońca do Kudaku, by go łapano, ale jeśli tak, to na próżno. To rzekłszy Barabasz zatknął rękami oczy i począł powtarzać: – Ej! spasi Chryste! spasi Chryste! – Czego wać trwożysz? – A czy waszmość wiesz, co on mi zdradą wydarł? Czy wiesz, co to znaczy takie doku- menta w Siczy opublikować? Spasi Chryste! Jeśli król wojny z bisurmanem nie uczyni, to iskra na prochy... – Rebelię waszmość przepowiadasz? – Nie przepowiadam, bo ją widzę, a Chmielnicki lepszy od Nalewajki i od Łobody. – A kto za nim pójdzie? – Kto? Zaporoże, regestrowi, mieszczanie, czerń, futornicy – i tacy ot! Tu pan Barabasz wskazał na rynek i na uwijających się po nim ludzi. Cały rynek był za- pchany wielkimi siwymi wołami pędzonymi ku Korsuniowi, a przy wołach szedł mnogi lud pastuszy, tak zwani czabanowie, którzy całe życie w stepach i pustyniach spędzali – ludzie zupełnie dzicy, nie wyznający żadnej religii – religionis nullius, jak mówił wojewoda Kisiel. Spostrzegałeś między nimi postacie podobniejsze do zbójów niż do pasterzy, okrutne, strasz- ne, pokryte łachmanami rozmaitych ubiorów. Większa ich część była przybrana w tołuby ba- ranie albo w niewyprawne skóry wełną na wierzch, rozchełstane na przodzie i ukazujące, choć była to zima, nagą pierś spaloną od wiatrów stepowych. Każden zbrojny, ale w najrozmaitszą broń: jedni mieli łuki i sajdaki na plecach, niektórzy samopały albo tak zwane z kozacka „piszczele”, inni szable tatarskie, inni kosy lub wreszcie tylko kije z przywiązaną na końcu szczęką końską. Między nimi kręcili się mało co mniej dzicy, choć lepiej zbrojni Niżowcy wiozący do obozu na sprzedaż rybę suszoną, zwierzynę i tłuszcz barani; dale czumacy z solą, stepowi i leśni pasiecznicy oraz woskoboje z miodem, osadnicy leśni ze smołą i dziegciem; dalej chłopi z podwodami, Kozacy regestrowi, Tatarzy z Białogrodu i Bóg wie nie kto – włó- częgi – siromachy z końca świata. W całym mieście pełno było pijanych, w Czehrynie bo- wiem wypadał nocleg, więc i hulatyka przed nocą. Na rynku rozkładano ognie, gdzieniegdzie paliła się beczka ze smołą. Zewsząd dochodził gwar i wrzaski. Przeraźliwy głos piszczałek tatarskich i bębenków mieszał się z ryczeniem bydła i z łagodniejszymi głosami lir, przy któ- rych wtórze ślepcy śpiewali ulubioną wówczas pieśń: Sokole jasnyj, Brate mij ridnyj, Ty wysoko łetajesz, Ty daleko widajesz. STRONA 1818 A obok tego rozlegały się dzikie okrzyki: „hu! ha! – hu! ha!”, Kozaków tańczących na ryn- ku trepaka, pomazanych dziegciem i pijanych zupełnie. Wszystko to razem było dzikie i roz- szalałe. Dość było Zaćwilichowskiemu jednego spojrzenia, by się przekonać, że Barabasz miał słuszność, że lada podmuch mógł rozpętać te niesforne żywioły skłonne do grabieży, a przywykłe do boju, których pełno było na całej Ukrainie. A poza tymi tłumami stała jeszcze Sicz, stało Zaporoże od niedawna okiełznane i w karby po Masłowym Stawie ujęte, ale gryzą- ce niecierpliwie munsztuk, pomne dawnych przywilejów, nienawidzące komisarzy, a stano- wiące uorganizowaną siłę. Siła ta miała przecie za sobą sympatię niezmiernych mas chłopstwa mniej cierpliwego niż w innych Rzplitej stronach, bo mającego pod bokiem Czertomelik, a na nim bezpaństwo, rozbój i wolę. Więc pan chorąży, choć sam Rusin i gorliwy wschodniego obrządku stronnik, zadumał się smutno. Jako człek stary, pamiętał dobrze czasy Nalewajki, Łobody, Kremskiego, znał ukraińskie rozbójnictwo lepiej może jak ktokolwiek na Rusi, a znając jednocześnie Chmielnickiego wie- dział, że on wart dwudziestu Łobodów i Nalewajków. Zrozumiał tedy całe niebezpieczeństwo jego na Sicz ucieczki, zwłaszcza z listami królewskimi, o których pan Barabasz powiadał, że były pełne obietnic dla Kozaków i zachęcające ich do oporu. – Mości pułkowniku czerkaski – rzekł do Barabasza – powinien byś waszmość na Sicz je- chać, wpływy Chmielnickiego równoważyć i pacyfikować, pacyfikować! – Mości chorąży – odparł Barabasz – powiem tylko tyle waszmości, że na samą wieść o ucieczce Chmielnickiego z papierami połowa moich czerkaskich ludzi dzisiejszej nocy także na Sicz za nim zbiegła. Moje czasy już minęły – mnie mogiła. nie buława! Rzeczywiście Barabasz był żołnierz dobry, ale człowiek stary i bez wpływu. Tymczasem doszli do kwatery Zaćwilichowskiego; stary chorąży odzyskał już trochę po- gody umysłu właściwej jego gołębiej duszy i gdy zasiedli nad półgarncówką miodu, rzekł raźniej: – Wszystko to furda, jeśli, jak mówią, wojna z bisurmanem praeparatur, a podobno że tak i jest, bo choć Rzeczpospolita wojny nie chce i niemało już sejmy królowi krwi napsuły, wszelako król może na swoim postawić. Cały ten ogień będzie można na Turka obrócić, a w każdym razie mamy przed sobą czas. Ja sam pojadę do pana krakowskiego i zdam mu sprawę, i będę prosił, by się jako najbliżej ku nam z wojskiem przymknął. Czy co wskóram, nie wiem, bo chociaż to pan mężny i wojownik doświadczony, ale okrutnie w swoim zdaniu i swoim wojsku dufny. Waść, mości pułkowniku czerkaski, trzymaj w ryzie Kozaków – a waszeć, mo- ści namiestniku, po przybyciu do Łubniów ostrzeż księcia, by na Sicz baczność obrócił. Choćby mieli co począć – repeto: mamy czas. Na Siczy teraz ludzi niewiele: za rybą i za zwierzem się porozchodzili i po całej Ukrainie we wsiach siedzą. Nim się ściągną, dużo wody w Dnieprze upłynie. Przy tym imię księcia straszne i gdy się zwiedzą. że na Czertomelik oczy ma obrócone. może będą cicho siedzieli. – Ja z Czehryna choćby we dwóch dniach ruszyć gotowy – rzekła namiestnik. – To i dobrze. Dwa i trzy dni nic nie znaczą. Waszmość, panie czerkaski, pchnij też goń- ców z oznajmieniem sprawy do pana chorążego koronnego i do księcia Dominika. Ale waszmość już śpisz, jak widzę? Rzeczywiście, Barabasz złożył ręce na brzuchu i zdrzemnął się głęboko; po chwili nawet chrapać zaczął. Stary pułkownik, gdy nie jadł i nie pił, co oboje nad wszystko lubił, to spał. – Patrz waszeć – rzekł cicho do namiestnika Zaćwilichowski – i przez takiego to starca warszawscy statyści chcieliby Kozaków w ryzie utrzymać. Bóg z nimi! Ufali też i samemu Chmielnickiemu, z którym kanclerz w jakoweś układy wchodził, a któren podobno srodze ufność zawiedzie. Namiestnik westchnął na znak współczucia staremu chorążemu. Barabasz zaś chrapnął sil- niej, a potem mruknął przez sen: STRONA 1919 – Spasi! Chryste! spasi Chryste! – Kiedyż waść myślisz z Czehryna ruszyć? – spytał chorąży. – Wypada mi ze dwa dni Czaplińskiemu poczekać, któren pewnie będzie chciał konfuzji, jaka go spotkała, dochodzić. – Nie uczyni tego. Prędzej by na waści sług swoich nasłał, gdybyś barwy książęcej nie no- sił – ale z księciem zadrzeć straszna rzecz nawet dla sługi Koniecpolskich. – Oznajmię mu, że czekam, a w dwa lub trzy dni ruszę. Zasadzki też nie obawiam się ma- jąc przy boku szablę i garść ludzi. To rzekłszy namiestnik pożegnał starego chorążego i wyszedł. Nad miastem świeciła tak jasna łuna od stosów nałożonych na rynku, że rzekłbyś: cały Czehryn się pali, a gwar i krzyki wzmogły się jeszcze z nastaniem nocy. Żydzi nie wychylali się wcale ze swych domostw. W jednym kącie tłumy czabanów wyły posępne pieśni stepowe. Dzicy Zaporożcy tańczyli koło ognisk rzucając w górę czapki, paląc z piszczeli i pijąc kwar- tami gorzałkę. Tu i ówdzie zrywała się bijatyka, którą uśmierzali ludzie starostki. Namiestnik musiał torować sobie drogę rękojeścią szabli i słuchając tych wrzasków i szumu kozaczego, chwilami myślał sobie, że to już rebelia tak przemawia. Zdawało mu się także, że widzi groź- ne spojrzenia i słyszy ciche, zwracane ku sobie klątwy. W uszach brzęczały mu jeszcze słowa Barabasza: „Spasi! Chryste! spasi Chryste!”, i serce biło mu żywiej. A tymczasem w mieście czabanowie zawodzili coraz głośniej chorowody, a Zaporożcy pa- lili z samopałów i kąpali się w gorzałce. Strzelanina i dzikie „u-ha! u-ha!” dochodziły do uszu namiestnika nawet wówczas, gdy już położył się spać w swojej kwaterze. STRONA 2020 ROZDZIAŁ III W kilka dni później poczet naszego namiestnika posuwał się raźno w stronę Łubniów. Po przeprawie przez Dniepr szli szeroką drogą stepową, która łączyła Czehryn z Łubniami idąc na Żuki, Semi-Mogiły i Chorol. Drugi taki gościniec wiódł ze stolicy książęcej do Kijowa. Za dawniejszych czasów przed rozprawą hetmana Żółkiewskiego pod Sołonicą, dróg tych nie było wcale. Do Kijowa jechało się z Łubniów stepem i puszczą; do Czehryna była droga wodna – z powrotem zaś jeżdżono na Chorol. W ogóle zaś owe naddnieprzańskie państwo – stara ziemia połowiecka – było pustynią mało co więcej od Dzikich Pól zamieszkaną, przez Tatarów często zwiedzaną , dla watah zaporoskich otwartą. Nad brzegami Suły szumiały ogromne, prawie stopą ludzką nie dotykane lasy – miejscami, po zapadłych brzegach Suły, Rudej, Śleporodu, Korowaja, Orżawca, Pszoły i innych więk- szych i mniejszych rzek i przytoków, tworzyły się mokradła zarośnięte częścią gęstwiną krzów i borów, częścią odkryte, pod postacią łąk. W tych borach i bagniskach znajdował ła- twy przytułek zwierz wszelkiego rodzaju: w najgłębszych mrokach leśnych żyła moc nie- zmierna turów brodatych, niedźwiedzi i dzikich świń, a obok nich liczna szara gawiedź wil- ków, rysiów, kun, stada sarn i kraśnych suhaków; w bagniskach i w łachach rzecznych bobry zakładały swoje żeremia, o których to bobrach chodziły wieści na Zaporożu, że są między nimi stuletnie starce, białe jak śnieg ze starości. Na wysokich suchych stepach bujały stada koni dzikich o kudłatych głowach i krwawych oczach. Rzeki roiły się rybą i ptactwem wodnym. Dziwna to była ziemia, na wpół uśpiona, ale nosząca ślady dawniejszego życia ludzkiego. Wszędzie pełno popieliszcz po jakichś przed- wiecznych grodach; same Łubnie i Chorol były z takich popieliszcz podniesione; wszędzie pełno mogił nowszych i starszych, porosłych już borem. I tu, jak na Dzikich Polach, nocami wstawały duchy i upiory, a starzy Zaporożcy opowiadali sobie przy ogniskach dziwy o tym, co się czasami działo w owych głębinach leśnych, z których dochodziły wycia nie wiadomo ja- kich zwierząt, krzyki półludzkie, półzwierzęce, gwary straszne, jakoby bitew lub łowów. Pod wodami odzywały się dzwony potopionych miast. Ziemia była mało gościnna i mało dostęp- na, miejscami zbyt rozmiękła, miejscami cierpiąca na brak wód, spalona, sucha a do mieszka- nia niebezpieczna, osadników bowiem, gdy się jako tako osiedli i zagospodarowali, ścierały napady tatarskie. Odwiedzali ją tylko często Zaporożcy dla gonów bobrowych, dla zwierza i ryby, w czasie bowiem pokoju większa część Niżowców rozłaziła się z Siczy na łowy, czyli STRONA 2121 jak mówiono, na „przemysł” po wszystkich rzekach, jarach, lasach i komyszach, bobrując w miejscach, o których istnieniu nawet mało kto wiedział. Jednakże i życie osiadłe próbowało uwiązać się do tych ziem jak roślina, która próbuje, gdzie może, chwycić się gruntu korzonkami i raz wraz wyrywana, gdzie może, odrasta. Powstawały na pustkach grody, osady, kolonie, słobody i futory. Ziemia była miejscami żywna, a nęciła swoboda. Ale wtedy dopiero zakwitło życie, gdy ziemie te przeszły w ręce kniaziów Wiśniowieckich. Kniaź Michał po ożenieniu się z Mohilanką począł starowniej urządzać swoje zadnieprzańskie państwo; ściągał ludzi, osadzał pustki, zapewniał swobody do lat trzydziestu, budował monastery i wprowadzał prawo swoje książęce. Nawet taki osadnik, który przymknął do tych ziem nie wiadomo kiedy i sądził, że siedzi na własnym gruncie, chętnie schodził do roli kniaziowego czynszownika, gdyż za ów czynsz szedł pod potężną książęcą opiekę, która go ochraniała, broniła od Tatarów i od gorszych nieraz od Tatarów Ni- żowców. Ale prawdziwe życie zakwitło dopiero pod żelazną ręką młodego księcia Jeremiego. Za Czehrynem zaraz zaczynało się jego państwo, a kończyło het! aż pod Konotopem i Rom- nami. Nie stanowiło ono całej kniaziowej fortuny, bo od województwa sandomierskiego po- cząwszy ziemie jego leżały w województwach: wołyńskim, ruskim, kijowskim, ale naddnie- przańskie państwo było okiem w głowie zwycięzcy spod Putywla. Tatar długo czyhał nad Orłem, na Worsklą i wietrzył jak wilk, nim ośmielił się na północ konia popędzić; Niżowcy nie próbowali zatargu. Miejscowe niespokojne watahy poszły w służbę. Dziki i rozbójniczy lud, żyjący dawniej z gwałtów i napadów, teraz ujęty w karby, zajmował „polanki” na rubieżach i leżąc na granicach państwa jak brytan na łańcuchu groził zębem najeźdźcy. Toż zakwitło i zaroiło się wszystko. Pobudowano drogi na śladach dawnych gościńców; rzeki ujęto groblami, które sypał niewolnik Tatar lub Niżowiec schwytany z bronią w ręku na rozboju. Tam gdzie niegdyś wiatr grywał dziko nocami na oczeretach i wyły wilki i topielcy, teraz hurkotały młyny. Przeszło czterysta kół, nie licząc rzęsiście rozsianych wiatraków, mełło zboże na samym Zadnieprzu. Czterdzieści tysięcy czynszowników wnosiło czynsz do kas książęcych, lasy zaroiły się pasiekami, na rubieżach powstawały wsie coraz nowe, futory, sło- body. Na stepach, obok tabunów dzikich, pasły się całe stada swojskiego bydła i koni. Nie- przejrzany, jednostajny widok borów i stepów ubarwił się dymami chat, złoconymi wieżami cerkwi i kościołów – pustynia zamieniła się w kraj dość ludny. Jechał tedy pan namiestnik Skrzetuski wesoło i nie śpiesząc się, jakoby swoją ziemią, mając po drodze wszelkie wczasy zapewnione. Był to dopiero początek stycznia 48 roku, ale dziwna, wyjątkowa zima nie da- wała się wcale we znaki. W powietrzu tchnęła wiosna; ziemia rozmiękła i przeświecała wodą roztopów; na polach zieleniała ruń, a słońce dogrzewało tak mocno, że w podróży o południu kożuchy prażyły grzbiet jak latem. Orszak namiestnika zwiększył się znacznie, w Czehrynie bowiem przyłączyło się do niego poselstwo wołoskie, które hospodar do Łubniów wysłał w osobie pana Rozwana Ursu. Przy poselstwie było kilkunastu karałaszów eskorty i wozy z czeladzią. Prócz tego z namiestnikiem jechał nasz znajomy pan Longinus Podbipięta herbu Zerwikaptur ze swoim długim mieczem pod pachą i z kilkoma czeladzi służbowej. Słońce, cudna pogoda i woń zbliżającej się wiosny napawały wesołością serca, a namiest- nik tym był weselszy, że wracał z długiej podróży pod dach książęcy, który był zarazem jego dachem, wracał sprawiwszy się dobrze, więc i przyjęcia dobrego pewny. Ale wesołość jego miała inne powody. Oprócz łaski księcia, którego namiestnik z całej duszy kochał, czekały go w Łubniach jesz- cze i pewne czarne oczy, tak słodkie jak miód. Oczy te należały do Anusi Borzobohatej-Krasieńskiej, panienki respektowej księżny Gry- zeldy, najpiękniejszej dziewczyny z całego fraucymeru, bałamutki wielkiej, za którą przepa- STRONA 2222 dali wszyscy w Łubniach, a ona za nikim. U księżny Gryzeldy mores był wielki i surowość obyczajów niepomierna, co jednak nie przeszkadzało młodym spoglądać na nią jarzącymi oczyma i wzdychać. Pan Skrzetuski posyłał tedy swoje westchnienia ku czarnym oczom na równi z innymi, a gdy bywało, zostawał sam w swojej kwaterze, wówczas chwytał lutnię w rękę i śpiewywał: Tyś jest specjał nad specjały... lub też: Jak tatarska orda Bierzesz w jasyr corda! Ale że to był człek wesoły i przy tym żołnierz wielce w swym zawodzie zamiłowany, więc nie brał zbyt do serca tego, że Anusia uśmiechała się tak samo do niego, jak i do pana By- chowca z chorągwi wołoskiej, jak do pana Wurcla z artylerii, jak do pana Wołodyjowskiego z dragonów, a nawet do pana Baranowskiego z husarii, chociaż ten ostatni był już dobrze szpa- kowaty i szeplenił mając podniebienie potrzaskane kulą z samopału. Nasz namiestnik bił się już nawet raz z panem Wołodyjowskim w szable o Anusię, ale gdy przyszło za długo siedzieć w Łubniach bez jakowejś wyprawy na Tatarów, to sobie nawet i przy Anusi przykrzył, a gdy przyszło ciągnąć – to ciągnął z ochotą, bez żalu, bez wspominków. Za to też i witał z radością. Teraz więc oto wracając z Krymu po pomyślnym rzeczy zała- twieniu podśpiewywał wesoło i czwanił koniem, jadąc obok pana Longinusa, który siedząc na ogromnej inflanckiej kobyle strapiony był i smutny jak zawsze. Wozy poselstwa, karałasze, i eskorta zostały znacznie za nimi. – Jegomość poseł leży na wozie jak kawał drzewa i śpi ciągle – rzekł namiestnik. – Cudów mi naprawił o swojej Wołoszczyźnie, aż i ustał. Jam też słuchał z ciekawością. Nie ma co! kraj bogaty, klima przednie, złota, wina, bakaliów i bydła dostatek. Pomyślałem sobie tedy, że nasz książę rodzi się z Mohilanki i że ma takie dobre prawo do hospodarskiego tronu, jak kto inny, których praw przecie książę Michał dochodził. Nie nowina to naszym paniętom Wo- łoszczyzna. Bijali już tam i Turków, i Tatarów, i Wołochów, i Siedmiogrodzian... – Ale lud tam miększy niż u nas, o czym mi i pan Zagłoba w Czehrynie opowiadał – rzekł pan Longinus – a gdybym jemu nie wierzył, to tedy w książkach od nabożeństwa potwierdze- nie tej prawdy się znajduje. – Jak to w książkach? – Ja sam mam taką i mogę ją waszmości pokazać, bo ją zawsze wożę ze sobą. To rzekłszy odpiął troki przy terlicy i wydobywszy niewielką książeczkę, starannie w cielę oprawioną, naprzód ucałował ją pobożnie, potem przewróciwszy kilkanaście kartek rzekł: – Czytaj waść. Pan Skrzetuski rozpoczął: – „Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...” Gdzież zaś tu jest o Wo- łochach? co waść mówisz! – to antyfona! – Czytaj waść dalej. – „...Abyśmy się stali godnymi obietnic Pana Chrystusowych. Amen.” – No, a teraz pytanie... Skrzetuski czytał: – „Pytanie: Dlaczego jazda wołoska zowie się lekką? Odpowiedź: Bo lekko ucieka. Amen.” – Hm! prawda! Wszelako w tej książce dziwne jest materii pomieszanie. STRONA 2323 – Bo to jest książka żołnierska, gdzie obok modlitw rozmaite instructiones militares są przyłączone, z których nauczysz się waść o wszystkich nacjach, która z nich zacniejsza, która podła; co do Wołochów zaś, to się pokazuje, iż tchórzliwe z nich pachołki, a przy tym zdrajcy wielcy. – Że zdrajcy, to na pewno, bo pokazuje się to i z przygód księcia Michała. Co prawda, to i ja słyszałem, iż żołnierz to z przyrodzenia nieszczególny. Ma przecie książę jegomość chorą- giew wołoską bardzo przednią, w której pan Bychowiec porucznikuje, ale stricte to w owej wołoskiej chorągwi nie wiem, czy i dwudziestu Wołochów się znajduje. – Jak też waszmość myślisz, panie namiestniku, siła książę ma ludzi pod bronią? – Będzie z ośm tysięcy nie licząc Kozaków, co po pałankach stoją. Ale powiadał mi Za- ćwilichowski, że teraz nowe zaciągi są czynione. – To może Bóg da jakową wyprawę pod księciem panem? – Tak mówią, że wielka wojna z Turczynem się gotuje i że sam król z całą potęgą Rzplitej ma ruszyć. Wiem też, że upominki Tatarom są wstrzymane, którzy przecie od strachu nie śmią zagonów ruszyć. O tym słyszałem i w Krymie, gdzie bodaj dlatego przyjmowano mnie tak honeste, bo jest wieść, że gdy król z hetmany pociągnie, książę ma na Krym uderzyć i cał- kiem Tatarów zetrzeć. Jakoż to jest pewna, że takowej imprezy innemu nie powierzą. Pan Longinus podniósł w górę ręce i oczy. – Dajże, Boże miłosierny, daj takową świętą wojnę na chwałę chrześcijaństwu i naszemu narodowi, a mnie grzesznemu pozwól w niej wota moje spełnić, abym in luctu mógł być po- cieszony albo też śmierć chwalebną znaleźć! – To waść ślub wedle wojny uczynił? – Tak zacnemu kawalerowi wszystkie arkana duszy mojej otworzę, choć siła mówić, ale gdy waćpan ucha chętnego skłaniasz, przeto incipiam: Wiesz waszmość, że herb mój zwie się Zerwikaptur, co z takowej przyczyny pochodzi, że gdy jeszcze pod Grunwaldem przodek mój Stowejko Podbipięta ujrzał trzech rycerzy w mniejszych kapturach w szeregu jadących, zaje- chawszy ich, ściął wszystkich trzech od razu, o którym to sławnym czynie piszą z wielką dla przodka mego chwałą... – Nie lżejszą miał on przodek od waści rękę, ale i słusznie Zerwikapturem go nazwali. – Któremu też król herb nadał, a w nim trzy kozie głowy w srebrnym polu na pamiątkę owych rycerzy, gdyż takie same głowy były na ich tarczach wyobrażone. Ten herb wraz z tym tu oto mieczem przodek mój Stowejko Podbipięta przekazał potomkom swoim z zaleceniem, by starali się splendor rodu i miecza podtrzymać. – Nie ma co mówić, z grzecznego rodu waszmość pochodzisz! Tu pan Longinus zaczął wzdychać rzewnie, a gdy na koniec ulżyło mu trochę, tak mówił dalej: – Będąc tedy z rodu ostatni, ślubowałem w Trokach Najświętszej Pannie żyć w czystości i nie prędzej stanąć na ślubnym kobiercu, póki za sławnym przykładem przodka mego Stowejki Podbipięty trzech głów tymże samym mieczem od jednego zamachu nie zetnę. O Boże miło- sierny, widzisz, żem wszystko uczynił, co było w mocy mojej! Czystości dochowałem do dnia dzisiejszego, sercu czułemu milczeć kazałem, wojny szukałem i walczyłem, ale szczęścia nie miałem... Porucznik uśmiechnął się pod wąsem. – I nie ściąłeś waćpan trzech głów? – Ot! nie zdarzyło się! Szczęścia nie ma! Po dwie naraz nieraz bywało, ale trzech nigdy. Nie udało się zajechać, a trudno prosić wrogów, by się ustawili równo do cięcia. Bóg jeden widzi moje smutki: siła w kościach jest, fortuna jest... ale adolescentia uchodzi, czterdziestu pięciu lat dobiegam, serce do afektów się wyrywa, ród ginie, a trzech głów jak nie ma, tak nie STRONA 2424 ma!... Taki i Zerwikaptur ze mnie. Pośmiewisko dla ludzi, jak słusznie mówi pan Zagłoba, co wszystko cierpliwie znoszę i Panu Jezusowi ofiaruję. Litwin począł znowu tak wzdychać, że aż i jego inflancka kobyła, widać ze współczucia dla swego pana, jęła stękać i chrapać żałośnie. – To tylko mogę waszmości powiedzieć – rzekł namiestnik – iż jeśli pod księciem Jeremim nie znajdziesz okazji, to chyba nigdy. – Daj Boże! – odparł pan Longinus. – Dlatego i jadę prosić o łaskę księcia pana. Dalszą rozmowę przerwał im nadzwyczajny łopot skrzydeł. Jako się rzekło, zimy tej pta- stwo nie szło za morza, rzeki nie zamarzały, przeto szczególniej wodnego ptastwa wszędzie było pełno nad błotami. Właśnie w tej chwili porucznik z panem Longinusem zbliżyli się do brzegu Kahamliku, gdy nagle zaszumiało im nad głowami całe stado żurawi, które przeciągały tak nisko, że można by niemal kijem do nich dorzucić. Stado leciało z wrzaskiem okrutnym i zamiast zapaść w oczerety, podniosło się niespodziewanie w górę. – Mkną jakby gonione – rzekł pan Skrzetuski. – A o! widzisz waść – rzekł pan Longinus ukazując na białego ptaka, który tnąc powietrze ukośnym lotem starał się polecieć pod stado. – Raróg, raróg! przeszkadza im zapaść! – wołał namiestnik. – Poseł ma rarogi – musiał pu- ścić. W tej chwili pan Rozwan Ursu nadjechał pędem na czarnym anatolskim dzianecie, a za nim kilka karałaszów służbowych. – Panie poruczniku, proszę na zabawę – rzekł. – Czy to raróg waszej cześci? – Tak jest, i zacny bardzo, zobaczysz waść... Popędzili naprzód we trzech, a za nimi Wołoch sokolniczy z obręczą, który utkwiwszy oczy w ptaki, krzyczał z całych sił, zachęcając raroga do walki. Dzielny ptak zmusił już tymczasem stado do podniesienia się w górę, potem sam wzbił się jak błyskawica jeszcze wyżej i zawisł nad nim. Żurawie zbiły się w jeden ogromny wir szu- miący jak burza skrzydłami. Groźne wrzaski napełniały powietrze. Ptaki powyciągały szyje, powytykały ku górze dzioby jak włócznie i czekały ataku. Raróg tymczasem krążył nad nimi. To zniżał się, to podnosił, jak gdyby wahał się runąć na dół, gdzie na pierś jego czekało sto ostrych dziobów. Jego białe pióra, oświecone słońcem, błyszczały jak samo słońce na pogodnym błękicie nieba. Nagle, zamiast rzucić się na stado, pomknął jak strzała w dal i wkrótce zniknął za kępami drzew i oczeretów. Pierwszy Skrzetuski ruszył za nim z kopyta. Poseł, sokolnik i pan Longinus poszli za jego przykładem. Wtem na skręcie drogi namiestnik wstrzymał konia, gdyż nowy a dziwny widok uderzył jego oczy. W pośrodku gościńca leżała na boku kolaska ze złamaną osią. Odprzężone konie trzymało dwóch kozaczków. Woźnicy nie było wcale, widocznie odjechał w celu szukania pomocy. Przy kolasce stały dwie niewiasty, jedna ubrana w lisi tołub i takąż czapkę z okrą- głym dnem, twarzy surowej, męskiej; druga była to młoda panna wzrostu wyniosłego, rysów pańskich i bardzo foremnych. Na ramieniu tej młodej pani siedział spokojnie raróg i rozstrzę- piwszy pióra na piersiach muskał je dziobem. Namiestnik osadził konia, aż kopyta wryły się w piasek gościńca, i rękę podniósł do czapki zmieszany i nie wiedzący, co ma mówić: czy witać, czy o raroga się dopominać? Zmieszany był jeszcze i dlatego, że spod kuniego kapturka spojrzały nań takie oczy, jakich jak życie swoje nie widział, czarne, aksamitne, a łzawe, a mieniące się, a ogniste, przy których oczy Anusi Borzobohatej zgasłyby jak świeczki przy pochodniach. Nad tymi oczami jedwabne ciemne brwi rysowały się dwoma delikatnymi łukami, zarumienione policzki kwitnęły jak STRONA 2525 kwiat najpiękniejszy, przez malinowe wargi, trochę otwarte, widniały ząbki jak perły, spod kapturka spływały bujne czarne warkocze. „Czy Juno we własnej osobie, czy inne jakoweś bóstwo?” – pomyślał namiestnik widząc ten wzrost strzelisty, pierś wypukłą i tego białego sokoła na ramieniu. Stał tedy nasz porucznik bez czapki i zapatrzył się jak w cudowny obraz, i tylko oczy mu się świeciły, a za serce chwytało go coś jak ręką. I już miał rozpocząć mowę od słów: „Jeśliś jest śmiertelną istotą, a nie bóstwem...” – gdy w tej chwili nadjechał poseł i pan Longinus, a z nimi sokolnik z obręczą. Co widząc bogini nadstawiła rarogowi rękę, na której ten zaraz, zszedłszy z ramienia, usadowił się przestępując z nogi na nogę. Namiestnik uprze- dzając sokolniczego chciał zdjąć ptaka, gdy nagle stał się dziwny omen. Oto raróg, pozosta- wiwszy jedną nogę na ręku panny, drugą chwycił się namiestnikowej dłoni i zamiast przesiąść się, począł kwilić radośnie i przyciągać te ręce ku sobie tak silnie, że się musiały zetknąć. Po namiestniku mrowie przeszło, raróg zaś dopiero wtedy dał się przenieść na obręcz, gdy sokol- nik nałożył mu kaptur na głowę. A wtem starsza pani poczęła wyrzekać: – Rycerze! – mówiła – ktokolwiek jesteście, nie odmawiajcie pomocy białogłowom, które zostawszy na drodze bez pomocy, same nie wiedzą, co począć. Do domu nam już nie dalej jak trzy mile, ale w kolasce osie popękały i chyba nam nocować w polu przyjdzie; woźnicę po- słałam do synów, by nam choć wóz przysłali, ale nim woźnica dojedzie i wróci, ciemno bę- dzie, a na tym uroczysku strach zostać, bo tu w pobliżu mogiły. Stara szlachcianka mówiła prędko i głosem tak grubym, że namiestnik aż się zadziwił, wszelako odrzekł grzecznie: – Nie dopuszczajże jejmość tej myśli, byśmy panią i nadobną jej córkę mieli bez pomocy zostawić. Jedziemy do Łubniów, gdyż żołnierzami w służbie J. O. księcia Jeremiego jesteśmy, i podobno nam droga w jedną stronę wypada, a choćby też nie, to zboczymy chętnie, byle się nasza asystencja nie uprzykrzyła. Co zaś do wozów, to ich nie mam, bo z towarzyszami po żołniersku komunikiem idę, ale pan poseł ma i tuszę, że jako uprzejmy kawaler, chętnie nimi pani i jejmościance służyć będzie. Poseł uchylił sobolowego kołpaka, gdyż znając mowę polską, zrozumiał, o co idzie, i zaraz z pięknym komplimentem, jako grzeczny bojar, wystąpił, po czym rozkazał sokolniczemu skoczyć po wozy, które były znacznie z tyłu zostały. Przez ten czas namiestnik patrzył na pannę, która pożerczego wzroku jego znieść nie mogąc opuściła oczy na ziemię, a dama o kozackim obliczu tak mówiła dalej: – Niech Bóg zapłaci imć panom za pomoc. A że do Łubniów droga jeszcze daleka, nie po- gardzicie moim i moich synów dachem, pod którym radzi wam będziem. My z Rozłogów- Siromachów, ja wdowa po kniaziu Kurcewiczu Bułyże, a to nie jest moja córka, jeno córka po starszym Kurcewiczu, bracie mego męża, któren sierotę swą nam na opiekę oddał. Synowie moi teraz w domu, a ja wracam z Czerkas, gdziem się do ołtarza Świętej-Przeczystej ofiaro- wała. Aż oto w powrocie spotkał nas ten wypadek i gdyby nie polityka waszmościów, chyba- by na drodze nocować przyszło. Kniaziowa mówiłaby jeszcze dłużej, ale wtem z dala pokazały się wozy nadjeżdżające kłu- sem wśród gromady karałaszów poselskich i żołnierzy pana Skrzetuskiego. – To jejmość wdowa po kniaziu Wasylu Kurcewiczu? – spytał namiestnik. – Nie! – zaprzeczyła żywo i jakby gniewliwie kniahini. – Jam wdowa po Konstantynie, a to jest córka Wasyla, Helena – rzekła wskazując pannę. – O kniaziu Wasylu wiele w Łubniach rozpowiadają. Był to żołnierz wielki i nieboszczyka księcia Michała zaufany. – W Łubniach nie byłam – rzekła z pewną wyniosłością Kurcewiczowa – i o jego żołnier- stwie nie wiem, a o późniejszych postępkach nie ma co wspominać, gdyż i tak wszyscy o nich wiedzą.
Ogniem i Mieczem - trzecia z powieści tworzących Trylogię Henryka Sienkiewicza wydana w 1884 roku (pozostałe części to Pan Wołodyjowski oraz Potop), opowiadająca o powstaniu Chmielnickiego na Ukrainie w latach 1648 - 1651. W powieści przeplata się wątek walk polsko-kozackich z historią miłosną Jana Skrzetuskiego i Heleny Kurcewiczówny. Poznajemy przebiegłego i pełnego poczucia
„Łatwiej jest krytykować aniżeli tworzyć.” O ile mogę sądzić z uczuć osobistych i rozmów, wrażenie wywołane przez powieść Ogniem i mieczem da się porównać chyba z zajęciem, jakie obudził przekład Roku 93 W. Hugo. Drukowała się ona w „Słowie" i śmiało można powiedzieć, że ani jeden odcinek nie przeszedł bez odgłosu w opinii publicznej. O każdym ciągu rozprawiano, najczęściej żałując, że jest za krótki; podziwiano wyraźnie kreślone charaktery, wzruszano się sytuacjami, rozkoszowano prześlicznym językiem, nieledwie przypatrywano się temu, co opisywał. Czasem mówiono: „Oho! już słabnie i nic dziwnego, bo pisze z numeru na numer.. . Ale wnet pozornie zmęczony sokół zrywał się do nowego, jeszcze wyższego, jeszcze śmielszego polotu. Że Ogniem i mieczem jest utworem bardzo pięknym, o tym nie ma dwóch zdań. Różnica między sądami, jakie słyszałem i czytałem, polega raczej na tym, że jedni w powieści Sienkiewicza widzą skończone arcydzieło, którym zachwycać się będą najpóźniejsze wieki, inni przyznają mu wartość tylko czasową; jedni stawiają je na równi z chlebem i żelazem, które zawsze są potrzebne ludzkości i zawsze znajdują nabywców, drudzy twierdzą, że powieść ta ma wartość modnej tkaniny, lecz jutro ustąpi innym artykułom sezonowym. Istnienie podobnych zdań świadczy, że w powieści Sienkiewicza są i jedne, i drugie pierwiastki: trwalsze i mniej trwałe. Co do mnie, ze wszystkich części składowych tego utworu najgodniejszym uwagi wydaje mi się sam autor. Że nie napisał arcydzieła, że jego powieść ma kapitalne wady, o tym chyba wie najlepiej on sam, ale że jest to talent potężny, który już dzisiaj owładnął techniką pisarską, i że ten człowiek, przy siłach, jakie posiada, mógłby stworzyć coś trwalszego, to dla mnie przynajmniej nie ulega wątpliwości. Na poparcie tej opinii mam dwa dowody. Proszę sobie wyobrazić, że Sienkiewicz począwszy od drugiego tomu pisał swoją powieść z numeru na numer, z dnia na dzień (!...), przy czym musiał słuchać mnóstwa pochwał i nagan, które mniej tęgi umysł stanowczo zbiłyby z toru. Ale co ważniejsze, proszę pomyśleć, że szkielet powieści jest zupełnie fałszywy. Pomimo to charaktery powieści są jednolite, następstwo sytuacji logiczne, a całość robi wrażenie, jak gdyby autor o wojnie z Chmielnickim napisał najświętszą prawdę. Złudzenie jest tak wielkie, że nie jakiś tam skromny czytelnik, ale głośny krytyk uniósł się i wykrzyknął: „W powieści tej wyciśnięto sens moralny z historii!...”, choć krytyk mógł przecie nie tylko czytać, ale znać osobiście Szajnochę, Szujskiego, Kubalę, Bobrzyńskiego, których badania stanowczo obalają ten energiczny aforyzm. Pośpiech w pisaniu i nie rzeczywisty, ale fantastyczny szkielet dzieła mocno obniżają jego wartość. Gdy więc pomimo tak niekorzystnych warunków powieść Sienkiewicza dała publiczności mnóstwo zadowolenia i jest czytaną z zachwytem, co będzie, jeżeli autor w następnych utworach podejmie równie wielki temat, przedstawi go we właściwy mu sposób, a ustrzeże się tak ważnych, choć łatwych do uniknięcia błędów? I Powieść Ogniem i mieczem w najogólniejszych zarysach przedstawia dwie walki: jedną toczy Rzeczpospolita z Kozaczyzną, Wiśniowiecki z Chmielnickim o Ukrainę, drugą - oficer husarii Skrzetuski i jego przyjaciele z pułkownikiem kozackim Bohunem i jego przyjaciółmi o pannę Helenę Kurcewiczównę. Połączenie dwóch tematów: społecznego i ludzkiego jest znakomitym pomysłem. Ogarnia on tak szerokie pole, że może pomieścić wszystkie ludzkie zdolności - od siły fizycznej żołnierza do geniuszu wodza, i wszystkie uczucia - od głodu i strachu do ambicji i miłości ojczyzny. Dwie te walki - o Ukrainę i o pannę - nie stoją luźnie obok siebie, ale mają się do siebie w stosunku całości do części. Sprawa Skrzetuskiego z Bohunem jest jakby drzazgą oderwaną od pnia wojny kozackiej; wojna wpływa na losy tych panów i na odwrót - oni potęgują jej zaciekłość. Odstępstwo Bohuna, spalenie dworu w Rozłogach, śmierć kniahini Kurcewiczowej, śmierć Horpyny, słowem - kilkanaście drobnych epizodów wojennych, zrodziły się z zatargu o pannę. Widzimy więc w powieści nie tylko zderzenie się dwóch mas, ale i powody, dla których starły się dwie grupy atomów; nie tylko walkę dwu społeczeństw, ale i przyczynę osobistych nienawiści między dwiema garstkami żołnierzy. W tym tkwi wielkość pomysłu Sienkiewicza. Słabą jego stronę stanowi to, że walka o kobietę wcale nie charakteryzuje wojen kozackich, w których chodziło o ziemię, przywileje i swobody. Może być, że ktoś tam walczył o kobietę, czynnik ten można by znaleźć nawet w życiu Chmielnickiego, ale nie na pierwszym, lecz na dziesiątym miejscu. Przeciwnie - zatarg między ukraińskim chłopem, popem i schłopionym Kozakiem z jednej - a polskim szlachcicem, księdzem i możnowładcą z drugiej strony - przedstawiałby typ ówczesnej wojny. Oni ją bowiem wywołali i toczyli - nie Bohun i nie Skrzetuski z powodu jednakowych afektów do panny Heleny. Podobnie jak dwa główne tematy, tak i wypadki powieści nie stoją luźnie, ale są splątane ze sobą jak sznury sieci. Skrzetuski dlatego między innymi powodami ocalił życie Chmielnickiemu i spotkał Helenę, że wracał z misji dyplomatycznej od chana. Kniahini Kurcewiczowa dlatego obiecała mu Helenę, łamiąc jednocześnie słowo dane Bohunowi, że Skrzetuski był ulubieńcem potężnego ks. Wiśniowieckiego. Lecz miłość do Heleny i zaufanie Wiśniowieckiego popchnęły znowu Skrzetuskiego w grubą awanturę na Sicz, skąd wyszedł cało tylko dzięki temu, że go uratował Chmielnicki, poprzednio ocalony przez niego. Podobnież, gdyby Zagłoba nie upijał się z Kozakami, nie miałby sposobności wyrwać Heleny z rąk Bohuna, nie naraziłby się Bohunowi i w ogóle nie miałby powodów do odznaczenia się geniuszem i bohaterstwem. Słowem, w całej powieści prawie na każdym kroku spotykamy związki przyczynowe i ten fakt, że drobne rzeczy wywołują nieraz wielkie skutki. Kto wie, czy jak nas uczy powieść, Zbaraż nie poddałby się Chmielnickiemu, gdyby zrozpaczony stratą Heleny Skrzetuski nie zdecydował się na przejście przez obóz nieprzyjacielski? To mocne zaakcentowanie prawa przyczynowości stanowi wielką zaletę utworu Ogniem i mieczem; tym więc silniej razi czytelnika zupełne pominięcie przyczyn, które spowodowały straszną wojnę. Dziesiątki stronic poświęcił autor pięknemu zresztą opisowi stepów ukraińskich, a pominął ich społeczne stosunki, całe dzieło zalał krwią i pożogą, bynajmniej nie troszcząc się o ich źródła. Tymczasem człowiek nawet na widok przewróconego lasu albo powodzi ma zwyczaj pytać: skąd się to wzięło? a cóż dopiero na widok tak głębokiej rewolucji!... Co znaczy, że ta sama Rzeczpospolita, do której niegdyś wyciągano ręce z prośbą o przyłączenie, już w XVII wieku musi orężem narzucać swoją władzę Ukrainie? Co znaczy, że ta militarna potęga, która druzgotała zastępy krzyżowców albo janczarów, okazała się najzupełniej w wojnie z Chmielnickim bezsilną? Bez odpowiedzi na te pytania nie ma powieści historycznej; jest tylko historia zajścia Skrzetuskiego z Bohunem, wymalowana na tle zanadto obszernym. II Nim pójdę dalej, muszę wskazać zasadę, za pomocą której będę mierzył powieść Ogniem i mieczem. Najczęściej dzieło sztuki mierzy się wrażeniem, jakie wywołuje w czytelniku lub widzu, i zaraz mówi się: „Oto jest rzecz wielka, gdyż wywołała wrażenie”, czyli - gdyż „mnie” się podobała. Tymczasem co roku w literaturze powszechnej trafia się powieść czy dramat, który „wywołuje wrażenie, a nawet „robi kasę” - i na następny rok ginie, ustępując miejsca drugiemu. Jednocześnie zaś Iliada, Komedia Boska, Don Kiszot, dramaty Szekspira, chociaż tylko nudzą „wrażliwą” publiczność, lecz trwają wieki. Cóż więc za osobliwa zaleta tkwi w sztuce wielkiej i nadaje jej przywilej nieśmiertelności? Na pytanie to zdaje mi się, że najlepiej odpowiedział H. Taine: Z wielu względów człowiek jest zwierzęciem, które musi walczyć przeciw naturze albo innym ludziom. Musi zaopatrywać się w żywność i odzież, wybudować mieszkanie, bronić się od niepogody, głodu i chorób. Dlatego uprawia ziemię, żegluje i wykonywa wiele prac przemysłowych i handlowych. Co więcej, musi on jeszcze utrwalić swój gatunek i zabezpieczyć się od gwałtu ze strony innych ludzi. W tym celu formuje rodziny i państwa, tworzy władze, urzędy, konstytucje, prawa i wojska. Ale pomimo tylu prac i wynalazków nie wychodzi on ze swej pierwotnej sfery, jest jeszcze tylko zwierzęciem, lepiej zaopatrzonym i bronionym niż inne, które jednak nie myśli o niczym więcej, tylko o sobie lub sobie podobnych. Lecz od tej chwili otwiera się przed nim życie wyższe, życie rozwagi i namysłu, w którym poczynają go zajmować owe stałe i twórcze przyczyny, od których zależy byt jego i jemu podobnych, owe cechy panujące i zasadnicze, które rządzą każdą całością i wyciskają swoje piętno na najdrobniejszych szczegółach. Dla osiągnięcia ich ma on dwie drogi. Pierwszą jest nauka, która odkrywa owe przyczyny i prawa zasadnicze i wyraża je w formułach dokładnych i wyrazach oderwanych. Drugą jest sztuka, za pomocą której człowiek przedstawia owe przyczyny i prawa w formie definicji zrozumiałych dla specjalistów, lecz niedostępnych dla ogółu, ale - w sposób dotykalny, który oddziaływa nie tylko na rozum, ale na serce i zmysły najpospolitszego człowieka. Sztuka ma ten przywilej, że jest zarazem wyższą i popularną, że przedstawia to, co jest najwyższym, i przedstawia to wszystkim. Teraz rozumiemy, co stanowi rdzeń sztuki wielkiej; oto przedstawienie najogólniejszych przyczyn i najstalszych praw, jakie rządzą światem, przede wszystkim naturalnie światem ludzkim, tudzież - najogólniejszych i najstalszych cech, jakie spotykamy w zjawiskach, ale - przedstawienie tego w sposób plastyczny, zrozumiały dla ogółu. Ów „sposób przedstawiania” jest pokrowcem sztuki i on wywołuje „wrażenie”; ale dopiero owe „najogólniejsze przyczyny i cechy” zjawisk są duszą sztuki i nadają jej wartość kształcącą, doskonalącą rodzaj ludzki. Trzeba bowiem pamiętać, że jakkolwiek wszyscy ludzie patrzą na świat otaczający ich, to jednak widzą w nim bardzo mało; dla przekonania się o tym poproście kilkunastu osób, ażeby wam opisały choćby - szklankę. Porównywając zobaczycie, że pewne cechy szklanki powtórzą się w każdym opisie i że cechy te będą wyuczone, wskazane ludziom przez innych. Oryginalne spostrzeżenie, nawet w tak prostej rzeczy, trafi się nader rzadko i to z pewnością zrobi człowiek tak zwanego żywego umysłu, a więc człowiek wyjątkowy. Tak się ma ze wszystkimi przedmiotami, własnościami i zjawiskami świata i życia, że ludzie zwykli nie spostrzegają w nich nic godnego uwagi; dopiero jakieś wyjątkowe zdarzenie lub wyjątkowy umysł odkryje w nich coś nowego i poda do wiadomości, nauczy ludzi widzieć nową własność czy zjawisko i tym sposobem rozszerza i pogłębia ich dusze. Tymi nauczycielami ludzkości są uczeni i artyści. Jedni z nich, czy to uczeni, czy artyści, tylko popularyzują odkrycia robione przez innych, inni sami robią odkrycia. Im kto lepiej popularyzuje, tym jest popularniejszym, lecz dopiero im kto więcej robi samodzielnych spostrzeżeń, im one są donioślejsze i głębiej sięgają w duchowość ogółu, tym jest większym. Takie charaktery, jak Hamlet, Makbet, Falstaf, Don Kiszot są odkryciami tyle przynajmniej wartymi w dziedzinie psychologii co prawo biegu planet w astronomii. Szekspir tyle wart co Kepler. Po tym zboczeniu możemy wrócić do powieści Ogniem i mieczem. III W powieści, której zadaniem jest malować przede wszystkim świat ludzki, najważniejszym przedmiotem są ludzie. Tych, jakich znajdujemy w Ogniem i mieczem, podzielić można na kilka grup. Główny kontyngens stanowią wojownicy polscy i kozaccy, przy nich widać kilka kobiet, kilku księży, kilku chłopów i szlachty. Lecz grupę wojowników podzielić znowu można na oficerów, gdyż żołnierzy prawie nie widać, i wodzów. Jest ich co prawda tylko dwóch, ale i ci wystarczają do dowiedzenia prawdy, że trudno jest dobrze scharakteryzować nawet jednego wodza. Niezależnie od klasyfikacji, jaką zrobił sam autor, osoby wchodzące do powieści Ogniem i mieczem podzielić można jeszcze na dwie grupy: na figury realne i nierealne. Postaciami nierealnymi są: Zagłoba, Podbipięta i Skrzetuski, realnymi - wszystkie inne. Stanowią one ogromną i przepyszną galerię charakterów, z których każdy składa się z innych cech i posiada ich po kilka. Oto Rzędzian, pachołek Skrzetuskiego, gadatliwy, zacięty w nienawiści, dumny ze szlachectwa, pracowity jak mróweczka, wszędzie, gdzie się da i nie da, zbierający mamonę. Jest-on wierny, oddaje Skrzetuskiemu znakomite usługi, ale nigdy bezinteresownie, i zawsze urnie o coś się przymówić. A jaka to przebiegła gadzina, choć młody, jak kłamie nie z amatorstwa, lecz w razie potrzeby - jaki to kiedyś wyrośnie procesowicz i dorobkiewicz! A oto Horpyna, Kozaczka. Ta wiernie służy Bohunowi tylko przez miłość dla niego i jego bohaterstwa, wykazując przy tym dziwną, lecz prawdziwą mieszaninę swobody i niewolniczości. Jest to olbrzymia dziewucha, lubieżna, dzika, a w dodatku często ulegająca halucynacjom, dzięki czemu słynie jako czarownica. A Wołodyjowski - malutki i fertyczny oficerek, z gapiowatą twarzą, co jednak nie przeszkadza mu być najznakomitszym fechmistrzem w armii, kochać i z tego powodu cierpieć co parę tygodni dla innego ideału, a nareszcie uprawiać pewien rodzaj sportu walk i niebezpieczeństw. Człowiek ten nie umiałby odpowiedzieć na pytanie: co jest odwaga? ponieważ absolutnie nie zna bojaźni. Ma po prostu ciekawość do niebezpieczeństw, z których zawsze wychodzi cało, gdyż takich jak on szanują kule, a ludzie - niech spróbują nie szanować! Proszę z kolei spojrzeć na rodzinę kniaziów Kurcewiczów. Matka despotka, chciwa, przebiegła i gwałtowna, która gdy potrzeba, umie złamać, gdy potrzeba dotrzymać słowa. Jak ona kocha i w jakiej ryzie trzyma swoich synów, drabów odważnych i mocnych, którzy w wolnych chwilach rozbijają Tatarów, w ogóle wzorują się jeden na drugim i skutkiem tego są głupi na jednakowy sposób. W tym legowisku niedźwiedzi żyje czwarty Kurcewicz, najstarszy syn kniahini, któremu Turcy wypalili oczy i - oszalał. Obłęd jego jest spokojny; modli się tylko bezwiednie i powtarza słowa pełne pogróżek: „gorze mnie, gorze wam!... A oto Bohun, jedna z głównych figur powieści, nieustraszony rycerz, marzyciel i trubadur, a jednocześnie okrutny rozbójnik i najtkliwszy kochanek, słowem, dziwny mieszaniec, jaki mógł urodzić się na żyznej ziemi, w pięknym klimacie; wśród nieustannego ścierania się i krzyżowania cywilizacji z rozhukanym barbarzyństwem. Wyliczyłem tu, tylko dla przykładu, zaledwie kilka charakterów; jest ich zaś w powieści kilkadziesiąt, a każdy inny. Nawet ta sama cecha, o ile spotyka się w rozmaitych ludziach, objawia się rozmaicie. Na przykład Wołodyjowski i Bohun są obaj znakomitymi fechtmistrzami, ale w Bohunie góruje siła, a w Wołodyjowskim szybkość. Wierszułł i Grodzicki obaj służbiści, ale pierwszy jest w ciągłym ruchu, wiecznie kogoś ściga, drugi jak drzewo przyrósł do Kudaku i z jego murów wszystko dokoła śledzi. Bohun i Krzeczowski zdradzają swoją chorągiew, ale pierwszy robi to przez namiętne uniesienie, drugi przez rachubę ambicji. Kłamie Zagłoba i Rzędzian, ale Zagłoba skutkiem choroby fantazji, Rzędzian wówczas, gdy tego wymagają prawidła dyplomacji. Helena Kurcewiczówna, Anna Borzobahata, Horpyna - kochają; ale pierwsza na żadnego mężczyznę już nie spojrzy, o żadnym nie pomyśli, druga wszystkich kokietuje, a trzecia - aczkolwiek mocno chciałaby mieć Bohuna, tymczasem jednak korzysta z usług wszystkich nadarzających się Kozaków. Ta obfitość i rozmaitość cech tworzących charaktery, utrzymanie ich we wszystkich sytuacjach, jasność w ich Określaniu stanowi jedną z najpiękniejszych stron talentu Sienkiewicza. Maluje on ludzi posiadających cechy wyraźne, liczne i stałe, czyli - takich, jakich widzimy w życiu. Można go postawić za wzór autorom. Równą siłą i bogactwem odznaczają się sytuacje. Powieść składa się z 63 rozdziałów, a każdy obejmuje czyny, stosunki i wypadki, przedstawione tak wyraźnie, że je czytelnik wprost widzi i odczuwa. Rozprawa Skrzetuskiego z Kurcewiczami w Rozłogach, jego awantura z Czaplińskim w winiarni w Czehrynie, podróż Dnieprem, sejmik kozacki w Siczy, wjazd Chmielnickiego do miasteczka po bitwie korsuńskiej, cała odyseja Zagłoby z uprowadzoną z Rozłogów Heleną i mnóstwo, mnóstwo innych, są to nie opowiadania, ale kipiące życiem obrazy. Do najpiękniejszych należą: scena w Rozłogach, kiedy Helena pobożną pieśnią usypia obłąkanego Wasyla, ataman Sucha-ruka na palu, widzenie i wróżby Horpyny pod młynem, wyjście ze Zbaraża Podbipięty i Skrzetuskiego. Wreszcie trudno tu nawet wprowadzić jakąś klasyfikacją, ponieważ każdy rozdział posiada wysokie zalety, wybór zaś między nimi jest rzeczą osobistego gustu. Dosyć będzie nadmienić, że autor w obmyślanych przez siebie sytuacjach dotknął mnóstwa zjawisk i stosunków życiowych. Mamy tu uczty, pojedynki, wesela, pogrzeby, procesje, bitwy, podróże, odpoczynki, narady - co kto chce; wszędzie zaś wchodzą w grę rozmaite i bogate charaktery. Tu przecie można zrobić zarzut (bodajby autorom robiono go najczęściej!) za trafiający się niekiedy brak miary i - efektowności. Takie zakończenie, jak: „Fiat voluntas tua!” na zgliszczach Rozłogów albo - „Bar... wzięty!...” albo: „oczy pokryły się frędzlistymi zasłonami i zemdlała", to są efekta. Taka zaś rozprawa Chmielnickiego ze Skrzetuskim albo pana Wiśniowieckiego z Panem Bogiem, które to chwile i sceny krytyka wynosi pod niebiosy - aczkolwiek są one malownicze i silne, jednak rażą mnie jako fałszywe. Ale o tym później. Muszę też zwrócić uwagę, że powieść roi się księżmi, którzy autorowi służą za materiał do efektownych obrazków, ale ani są tak bardzo potrzebni, ani swemu stanowi nie robią zbyt wielkiego honoru. Ich rola w powieści polega na asystowaniu możnym świata tego, na błogosławieniu, grzebaniu, pośmiertnym chwaleniu, a nawet pocieszaniu cierpiących… oficerów ks. Wiśniowieckiego. O ile zaś mnie się zdaje, ksiądz w tej powieści był tylko raz potrzebny, wówczas gdy Wiśniowiecki kazał wbić na pal niewinnego Sucha-rukę i ściąć jego towarzyszów; potrzebny był po to, ażeby albo ocalić nieszczęśliwych, albo otrząsnąwszy pył z obuwia opuścić obóz. Obecny jednak przy scenie mordu ksiądz ograniczył się na składaniu rąk i patrzeniu w oczy księciu; miał widać duszę nie chrystusowego apostoła, nie Skargi, ale panny respektowej. Najlepszym stosunkowo z księży jest Jaskólski, eks-żołnierz, który idąc z procesją podczas bombardowania Zbaraża przez Kozaków - zezował ku polu i nie mogąc wytrzymać mruczał: „Kury im sadzić, nie z dział bić! Ta jednowierszowa charakterystyka weterana zaszytego w habit jest przepyszna; równych jej pełno w powieści. Cała ta masa figur, o których mówiłem dotychczas, jest realna: nie tylko bowiem w życiu spotykamy ludzi posiadających takie cechy, jak przebiegłość, wierność, despotyzm, chciwość, kochliwość itd., ale prawie w takim samym stopniu. Są matki energiczne, przed którymi jak się to mówi, drży służba i synowie, są najznakomitsi fechtmistrze, są fantastycy, z których każdy może być rycerzem, poetą i zbójem, a przy tym delikatnym dla kobiety jak Bohun. Zresztą pewna miara, ale - miara - przesady w uwydatnieniu jakiejś cechy charakterystycznej jest dla pisarza koniecznym warunkiem. Autor przecie pokazuje palcem, że ten a ten człowiek ma te i te właściwości; a że jednocześnie pomija inne cechy, więc tym samym poprzednie wzmacnia. Taka jednak przesada jest pierwszym warunkiem sztuki, bez niej, bez silnego akcentowania cech czytelnik nie pozna charakteru. Tu spotkamy się z dziwnym zjawiskiem. Sienkiewicz, który spomiędzy naszych młodych pisarzy w najwyższym stopniu posiada uczucie realnej prawdy i miary, który w powieści stworzył kilkadziesiąt realnych figur, ten sam autor w tej samej powieści stracił miarę w malowaniu trzech figur głównych. Jedna z nich, Skrzetuski, była zawczasu przeznaczoną na bohatera; dwie inne, Zagłoby i Podbipięty, powinny by zajmować dalsze plany powieści, tymczasem skutkiem swoich nadludzkich form nie tylko wysunęły się one przed sprawę Skrzetuski kontra Bohun, ale nawet przed obu naczelnych wodzów, ba! przed cały ruch, przed całą siekaninę dwu narodów. Proszę spojrzeć na Podbipiętę, jest to niebywały olbrzym, w którym wszystkie duchowe i fizyczne uzdolnienia przeszły w siłę mechaniczną. Nie tylko jak piórkiem włada on mieczem, którego nie podźwigną śmiertelne ręce, ale jeszcze w razie potrzeby rzuca kamieniami, jakich nie podnosili bohaterowie Iliady. Boski Hektor raz cisnął skałę za ciężką dla dwóch ludzi, ale pan Podbipięta przy podobnej okazji wykonał pracę czterech. I jeszcze nie koniec: ten bowiem Podbipięta na swej inflanckiej kobyle, on jeden z całej husarii, przeskoczył linię piechoty, co nawet fertycznemu Wołodyjowskiemu przyszłoby z trudnością. Dzięki cudownemu taktowi, który prawie nigdy nie opuszcza Sienkiewicza, autor zrobił Podbipiętę chudym, łagodnym, nawet zabawnym i skutkiem tej przeciwwagi nieludzkie przymioty wojownika nie rażą czytelnika. Lecz jeszcze nie na tym kończy się charakter Podbipięty: jest to bowiem nie tylko najsilniejszy w świecie wojownik, ale i najposępniejszy Don Kiszot, który ślubował nie pierwej pożegnać się ze swoją dziewiczą czystością, aż gdy jednym zamachem utnie - trzy ludzkie głowy. Złowroga to figura. Gdy człowiek przypomni sobie jego monomanią ścinania głów, straszną siłę, dziewiczość, łagodność i pobożność, wtedy przychodzi na myśl gilotyna. Zdaje ci się, że to potworne rusztowanie przybrało ludzkie kształty i od czasu do czasu poci się westchnieniami i modlitwami, jakimi mimowolnie nasiąkło przy egzekucjach. W życiu nic nie jest niemożliwym, mógł więc istnieć podobny, chociaż nie tak silny ścinacz głów; zresztą znane są tego rodzaju śluby. Niemniej jednak Podbipięta jest figurą nierealną, ale jakąś legendową, olbrzymem z bajki. Za to jego wyjście ze Zbaraża w celu przedarcia się do obozu królewskiego, jego niejasne przeczucie śmierci, małe paroksyzmy obawy, a wreszcie ostatnia walka i śmierć należą do najpiękniejszych ustępów powieści. Lecz autor na tym nie poprzestał, chciał jeszcze więcej wycisnąć łez i sięgnął aż do nieba. „Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u stóp Królowej Anieiskiej.” Otóż jeżeli o rzeczach niebieskich wolno mieć własne zdanie, to ośmieliłbym się mniemać, że Królowa Anielska na taką „perełkę” spoglądać musiała ostrożnie i z daleka. Nie mam powodu wątpić, że słynny z wielkiej rewolucji francuskiej „obywatel Santon”, a nawet jego pomocnicy i dalsi następcy są zbawieni; przypuszczam jednak, że podobne im rubiny nie ozdabiają tronu Matki Ukrzyżowanego Syna. Raczej wbitemu na pal Sucha-ruce należałby się tam jakiś skromny kącik. Drugą nierealną figurą jest Skrzetuski, nie dlatego że dumny jak król z Chmielnickim, był jednocześnie wybornym sługą ks. Wiśniowieckiego, nie dlatego że kochał się i był walecznym, ale że obok tego wszystkiego był jeszcze studnią poświęceń. Jeżeli tylko w powieści znalazła się jakaś Golgota, z pewnością na jej szczycie krzyżował się „poważny i smutny" pan Skrzetuski. Na Sicz jechać bardzo niebezpiecznie i właściwie nie ma po co, ale Skrzetuski jedzie tam, gdyż ma oddać książęce listy. Dostaje się do niewoli i widzi nad sobą tysiące maczug, niemniej jednak wymyśla jak psom Chmielnickiemu i Kozakom, ponieważ piastuje urząd księcia Jaremy, a dla takiego tytułu warto nałożyć głową. Wykradają mu narzeczoną, ale on jej nie szuka, nawet nie myśli szukać jej bez urlopu, gdyż jego rycerskie serce jest tylko szufladą do spraw publicznych, nie zaś organem osobistych uczuć. A gdy nareszcie Podbipięta robi projekt przedarcia się ze Zbaraża, Skrzetuski jedzie zaraz po nim, także dla publicznego dobra. Tymczasem najwznioślejsza cnota ludzka, świadome narażanie życia za bliźnich, jest bardzo rzadkim zjawiskiem i zwykle podobnymi męczennikami są albo monomany w rodzaju Podbipięty, albo fantastycy jak Bohun, najrzadziej zaś sensaci à la Skrzetuski. Toteż dzięki nieuszanowaniu przez autora prawdy realnej Skrzetuski, główny bohater połowy całej akcji, jaka rozgrywa się w powieści, nic w niej nie robi. Walkę o Helenę toczą z Bohunem przyjaciele Skrzetuskiego, a on tymczasem albo poświęca się dla spraw publicznych, albo też z Chmielnickim czy z Kisielem prowadzi dysputy znowu - o sprawach publicznych. Czasami jest on tylko chórem z greckich tragedii, niekiedy zaś samym Jezusem Chrystusem. Człowiekiem staje się tylko wówczas, gdy trzeba znaleźć się w winiarni Dopuła i wybić drzwi głową Czaplińskiego albo też obiecywać Helenie dwunastu synów, dwanaście takich jak on abstrakcji. Swoją drogą i ten charakter mógłby być dobrym, gdyby był prawdziwszym, gdyby autor swego pędzla nie maczał tak często w kubełku poświęceń, jak mówi jeden z naszych publicystów. Zresztą bezsenna noc Skrzetuskiego na Kudaku, scena cofnięcia dragonii sprzed Chmielnickiego, wyjście ze Zbaraża i zjawienie się u króla w Toporowie są prześlicznymi ustępami. Ale przeważnym „typem rycerza polskiego”, czupurnego letkiewicza, wesołego dowcipnisia, niekarnego zawadiaki, który ze lwiej furii spada do zupełnej apatii i z lada powodu zrywa się do nowej furii, sentymentalny Skrzetuski nigdy nie był. Raczej Wołodyjowski zbliża się do tego typu. Najbogatszą, najruchliwszą, najelastyczniejszą, największe robiącą wrażenie jest trzecia nierealna figura - Zagłoba. Na ponurym tle wojny jego dowcip i błazeństwa, a na tle faktów - jego kłamstwa stanowią najsilniejszy kontrast i przywiązują czytelnika. Charakter Zagłoby jest najobfitszy, posiada kilkanaście cech. Cechy te są zmienne w pewnych granicach, właśnie jak widzimy w rzeczywistości, a dalej stanowią pewien aliaż, nie są jedno-, lecz różnogatunkowe. Stąd pełno w nim niespodzianek. Zagłobę do powieści wprowadza autor stopniowo, jakby spoza zasłony. Kiedy postać ta zaczyna się wynurzać, widzimy co? łgarza i pieczeniarza, ryj i kłapciate uszy. Nie ma wątpliwości, że to stary wieprz. Lecz Zagłoba robi krok dalej, ratuje Helenę. Co u licha?... ależ za tą szpetną głową widać gołębie skrzydła poświęcenia... Następuje trzeci krok i nagle widzimy potężny tułów lwa; ten kłamca, pieczeniarz i niby tchórz, w chwili niebezpieczeństwa nie tylko dzielnie broni się, ale jeszcze objawia niepospolite zdolności. Ze wszystkich figur jeden Zagłoba pracuje mózgiem, okazuje w najniekorzystniejszych zresztą warunkach wielką siłę umysłową, prawie natchnienie. To nie jest Falstaf, to jest Falstaf i zestarzały Ulisses, których stopiono w jednej figurze, dodając jej żyłkę poświęcenia. Jeżeli ten człowiek ślepy na jedno oko i otyły tyle dokazuje na starość, to co on wyrabiał będąc lekkim, mając oba oczy i energią młodości?... Niepotrzebnie śmieją się, gdy Zagłoba ostrożnie nadmienia, że za młodych lat wziął do niewoli króla szwedzkiego albo że dawniej zdumiewał świat wojennymi czynami. Nie ma się czego śmiać - ten Zagłoba, jakiego widzimy, wszystko mógł zrobić za młodu. W epoce wojen kozackich był on już tylko ruiną wielkiego niegdyś bohatera, ale jakąż wspaniałą ruiną! Cechy tworzące charakter Zagłoby są jednocześnie elastyczne: gdyby je przedstawić w formie barw, to prawie każda rozpadałaby się na odcienie. Jest on na przykład silny, ale niekiedy słabnie. Bez ceremonii zabiera innym pieniądze, ale swoje równie łatwo rozrzuca. Uciekając z Heleną obdarci do nagiej skóry dwóch dziadów, lecz innym razem spotkawszy chłopskie wesele, oddał ostatniego dukata pannie młodej. „Naści - niechże ci Bóg błogosławi jako i wszelkiej niewinności. Tu wzruszenie przeszkodziło mu mówić, bo wysmukła, czarnobrewka Ksenia przypomniała mu Helenę.” Co za delikatność uczuć w tym starym wszeteczniku!... Jaki to śliczny ustęp!... Tak samo dzieje się z odwagą Zagłoby. Wołodyjowski jest wciąż odważny w jednym tonie: nie zna obawy. Przeciwnie, odwaga Zagłoby przechodzi całą skalę, od zupełnego upadku do bohaterstwa, lecz mimo to nigdy go nie opuszcza, gdyż w najgorszych opałach Zagłoba nie traci przytomności. Owszem, dla jego stępionych przez wiek i nadużycia nerwów trzeba by silnej podniety, ażeby zagrały, jak należy... Krótko mówiąc, Zagłoba to wielka figura, najznakomitsza w powieści, lecz nierealna. Można bowiem posiadać w sobie pierwiastki z Falstafa i z Ulissesa, ale nie można być obydwoma razem. Szekspir, dobrze znający się na charakterach, tylko genialnego łgarza i hultaja pomieścił w jednym człowieku i już zrobił olbrzyma. Z tego powodu Zagłoba składa się z dwu olbrzymów - plus mały dodatek: poświęcenie!... Jak dalece zapomniał autor o zachowaniu miary, dowodzi tego rzut oka na komplet czterech przyjaciół. Tworzą oni spółkę, do której wchodzi: śmiertelnie kąsająca osa (jak mówi sam o Wołodyjowskim), sfinks ze łbem wieprza, nazwany Zagłobą, gilotyna w ludzkiej postaci - Podbipięta, i - Jezus Chrystus w roli oficera jazdy Skrzetuskiego!... Takie zbiegowisko i takich charakterów może zrobić silne wrażenie; niemniej jest ono dziwaczne. Ale śmiało możemy wybaczyć autorowi, że zapatrzony w piękność swoich pomysłów rósł sam i malował coraz większe, coraz dziwniejsze figury, aż nareszcie przekroczył miarę. Błogosławiona to choroba - nadmiar sił!... Streszczając, co się powiedziało o charakterach w powieści Sienkiewicza, wypada, że do zbudowania ich użył autor bardzo wielkiej liczby cech i że każdą figurę zaopatrzył hojnie, czasem zanadto hojnie. Czy wszelako między tymi cechami znajdują się jakieś nowe?... Zdaje mi się, że ani jedna. Z tego powodu niektórzy upatrują w osobach Ogniem i mieczem podobieństwo do Muszkieterów, Falstafa itd. Śmiesznym byłoby dowodzić, że autor nie naśladował ich; niemniej jest faktem, że do skarbnicy obejmującej powieściowe charaktery nic nie dorzucił. Jego osoby „robią wrażenie", ale nic nie uczą, nic nie wyjaśniają. Tymczasem choćby w dawniejszych powieściach Sienkiewicza znajdujemy pewien nowy typ ucznia gimnazjum, emigranta, pisarza Zołzikiewicza i im podobne, które rzuciły promień światła na społeczne stosunki. IV Jeżeli przypomnimy sobie sprawę Skrzetuskiego z Bohunem o Helenę, osoby zamieszane do niej i wypadki, jakie stąd wypłynęły, uznać musimy, że wszystko to stanowi organiczną całość. Sama sprawa wypłynęła z uczuć i charakterów kilku osób, wywołała między nimi zaburzenie stosunków i rozlała się na osoby i rzeczy otaczające ich, sięgając jednym ramieniem pod Warszawę, gdzie Wołodyjowski ranił Bohuna, drugim do Czortowego Jaru, gdzie Rzędzian zabił Horpynę, a Zagłoba niemego Czeremisa. Nienawiść i walka dwu osób napiętnowała inne osoby, nawet i przedmioty, i wywołała całe szeregi innych walk i nienawiści. W sprawie zatem Skrzetuskiego i Bohuna widzimy korzenie, pień i wszystkie gałęzie. Ale drzewo indywidualnych, nawet gromadnych zatargów nie jest żadną osobliwością. Tysiące autorów malowało podobne rośliny o zatrutych owocach. Z walk o Helenę czytelnik nie dowiaduje się żadnej nowej prawdy. Owszem, niejeden oczytany w romansach z góry przewidywał, że pomimo wszelkich przygód cnotliwy Skrzetuski osiągnie w końcu możność odrodzenia się w dwunastu potomkach. W razie zaś przeciwnym mógł nawet wyobrazić sobie tuzin innych rozwiązań, więcej lub mniej korzystnych dla głównych bohaterów i ich przyjaciół. Ale w tej samej powieści obok sprawy ludzkiej znajduje się inna, nieskończenie większa: sprawa między Rzeczpospolitą i Kozaczyzną. Przypatrzmy się jej pierwiastkom według Dwu lat dziejów naszych Szajnochy; zresztą według podręczników Szujskiego i Bobrzyńskiego. Materiałem palnym była masa ludności, rusińska i prawosławna, trochę koczującza, trochę osiadła, trochę rolnicza, rzemieślnicza i kupiecka, trochę rozbójnicza, ale pełna wojennych przymiotów i - wolna. Tę ludność magnaci i szlachta, zarówno Polacy, jak Rusini, dzielnie wspierani przez Żydów, okładali rozmaitymi powinnościami i ciągnęli do pańszczyzny. Niewątpliwie dola chłopa polskiego, a jeszcze bardziej niemieckiego lub francuskiego, nie mówiąc o innych, była o wiele gorszą aniżeli Ukraińca; swoją drogą Ukrainiec czuł silniej ściskające go okowy czy tylko nitki, lepiej pamiętał wolność i skwapliwiej kusił się o jej odzyskanie. Cała zaś ludność była jakby stosem żywicznego drzewa, które kapitalizm szlachecki suszył na potęgę. Nie tak licznym, ale jeszcze smolniejszym i lepiej wysuszonym materiałem było błahocześciwe duchowieństwo: niższe - żyjące w ciemnocie i nędzy, wyzyskiwane i poniewierane, wyższe - nie dopuszczane do senatu, a więc ranione w ambicją. Oni podtrzymywali już i bez tego mocną niechęć ludu. Lecz nie koniec na tych materiałach pożogi; znalazły się obok nich i prochy, nawet cała mina. Było nią wojsko kozackie, weterani spod Cecory i Chocimia, pulki okryte europejską sławą, niegdyś niesłychanie wierne i Rzeczpospolitej użyteczne. Była to klasa wojowników - taki sam materiał, z jakiego wyrosła szlachta wszystkich narodów - dzicy wprawdzie, ale pod względem cywilizacyjnym nie niżsi od rycerzy Bolesława Wielkiego, może Łokietka, a może i od zwycięzców spod Grunwaldu. Temu wojsku, pomimo pokornych próśb z jednej, a uroczystych obietnic z drugiej strony, nie wypłacano żołdu, a zarazem nie pozwalano napadać Tatarów. A gdy rozwściekleni biedą rzucili się na rabunek dworów, co niejednokrotnie robiły i głodne wojska polskie, karano ich surowo. Wybuchły bunty, okrutnie uśmierzone i - runęła autonomia wojsk kozackich. Część ich oddano pod komendę hetmanów Rzeczpospolitej, inni weszli w skład wojsk różnych magnatów, a resztę rozpędzono i usiłowano zamienić na chłopów. Łatwo pojąć, jakie uczucia wywołało podobne postępowanie, tym bardziej że nawet ludzie prywatni nie szczędzili szykan przydeptanym Kozakom. Przykładem jest choćby sprawa Chmielnickiego z Czaplińskim. Bujny lud, popi, starzy weterani, rozpędzeni eks- Kozacy, kozackie oddziały przy polskiej armii i przy magnatach był to zaprawdę całkiem gotowy materiał do najstraszniejszych buntów. Kto go nagromadził, powinien był mieć przynajmniej odpowiednią siłę do zgaszenia pożaru, choć i w tym razie sprawa kozacka tworzyłaby plamę na dziejach Rzeczpospolitej. Tymczasem w Rzeczpospolitej duch militarny tak upadł, że widzieli to nawet posłowie obcych mocarstw. Dalej - klasa rządząca rozdarła się na trzy wrogie potęgi: wielcy kapitaliści, czyli magnaci, politykowali na własną rękę i stopniowo okuwali mniejszych kapitalistów, czyli szlachtę, swoją potęgą lub pieniędzmi; dwie te zaś siły razem pracowały nad ograniczeniem władzy królewskiej i - powiedzmy dokładniej - nad obaleniem i zgnojeniem wszelkiej władzy i rządu. Stosunki były takie, że się Gdańsk naigrywał królowi, który, z drugiej strony, gotując się do wojny z Turcją, nie odbywał narad z senatorami z obawy, ażeby sułtan nie dowiedział się przed czasem o wojnie, naturalnie - za pieniądze!... Dodajmy, że oba stany, rycerski i senatorski, ani chciały słyszeć o zasileniu skarbu albo o powiększeniu armii i że ta garść wojska, jaka była podówczas, cierpiała wszelkiego rodzaju nędzę. Dawne to dzieje, ale trudno o nich myśleć bez bólu. Zbytecznym byłoby dodawać, że w tym kopaniu grobu dla ojczyzny, który już był widocznym za Jana Kazimierza i wcześniej, rej wodzili magnaci. Oni przekupywali szlachtę na sejmach, oni politykowali z obcymi mocarstwami, oni swymi jurgieltnikami obsadzali wszelkie urzędy, oni później takiego Czarnieckiego nie dopuścili do hetmaństwa, choć genialny ten wojownik „dał wolność ojczyźnie, a koronę królowi”. Swoją drogą Władysław IV gotował się do wojny z Turcją. Porozumiał się z Moskwą, z posłem weneckim, z papieżem, a najważniejsze: postanowił wskrzesić wojsko kozackie i - hetmanem morskim mianował Bohdana Chmielnickiego. Gdy na tej konferencji u króla Chmielnicki żalił się na prześladowanie, Władysław uderzył ręką w pałasz i zawołał: „A nie maszże to szabli u boku?... Są wielkie podejrzenia, że król, widząc straszną chorobę Rzeczpospolitej i własne poniżenie, myślał o zamachu stanu i że Chmielnickiego chciał użyć za jedno z narzędzi. Tak przynajmniej sądziła ówczesna opinia publiczna, tak mówiono na sejmach, tak między Kozakami. Dodać trzeba, że cała ówczesna magnateria paraliżowała wojnę z Turcją, nawet z Tatarami. Kiedy Chmielnicki wrócił na Ukrainę od króla, był już tak niebezpieczny, że zaczęto godzić na jego życie. Widząc, że wojna idzie w odwłokę, że mu grozi śmierć, że spętany król nie uratuje już ani jego, ani Kozaczyzny, Chmielnicki uciekł na Niż i począł ściągać zbrojnych. Wówczas hetman Potocki postanowił napaść go. Daremnie Władysław pisał dwa listy błagając hetmana, aby nie zaczepiał Kozaków; zuchwały panek, zachęcany niewątpliwie przez innych i mając w rezerwie Wiśniowieckiego, rozpoczął wojnę, w której okazał najzupełniejszą nieudolność jako wódz i śmiertelnie ranił Rzeczpospolitę. Jaki obrót wzięłaby nieszczęsna awantura, gdyby żył Władysław? - trudno przewidzieć. Chmielnicki bowiem, pomimo związku z Tatarami, wciąż głosił się jego wiernym sługą. Na nieszczęście król nagle zmarł; nie w porę dla ojczyzny, w samą porę dla magnatów, którzy bodaj czy nie zlękli się słów: „zaprawdę, dojdę z wami do czegoś dziwnego…” Oto jest szkielet potwora, nazywającego się wojną kozacką. Materiały do niej tkwiły we wszystkich klasach, we wszystkich stosunkach Ukrainy; ogromna armia była gotowa; magnaci i szlachta wciąż wygrywali jej pobudkę; wodza wskazał sam król; hetman Potocki podpalił ogień, a ks. Wiśniowiecki, o ile mu tylko pozwalały jego duże zasoby, jeszcze większe okrucieństwo, a bardzo ograniczone zdolności i miłość kraju - o tyle płomień podżegał. Tych jednak konturów nie widzimy w powieści Sienkiewicza. Wymalował on tylko cyferblat zegara, ale kółek i sprężyn nie pokazał; z tego zaś, co mówi Skrzetuski z Chmielnickim, można by wnosić, że tych sprężyn albo nie dojrzał, albo nie uznawał. W jego powieści nie widzimy ani wyzyskiwanego ludu, ani pogardzanych popów, ani weteranów rozpamiętywających czasy sławy i równouprawnienia pod sztandarami Rzeczypospolitej. Nie widzimy ani chciwych grosza panów i panków, ani zgrai Żydów-oficjalistów, ani Żydów, podsuwających nowe plany wyzysku lub wyzyskujących na własną rękę. Nie widzimy tych, których bito, którym zabierano fortuny, żony lub córki. Słyszymy tylko niekiedy lekkie wzmianki. Tymczasem rzeka nienawiści kozackiej złożyła się z tych właśnie kropelek i strumyków. Te kropelki i strumyki odbijały w sobie całą sprawę z różnych punktów i one to, nie jakaś masa pijana i bezimienna, zalewały dwory, znosiły szczupłe wojska Rzeczypospolitej. Znaleźć je zresztą można i w znacznie późniejszych czasach. Jeżeli autor odpowie, że nie miał serca dziś na zbolałym ciele odświeżać tej strasznej rany, uwierzę mu i uznam słuszność pobudki. Muszę jednak dodać, że w takim razie wojna kozacka nie kwalifikowała się za temat do powieści. Anglik może w plastycznej i barwnej formie rzucić w oczy swoim rodakom prawdę o Irlandii za czasów Kromwela. Innym ciężko. Ażeby uniknąć nieporozumienia, dodam jeszcze, że za pomocą umiejętnie wybranych cytat z powieści można by dowodzić, że Sienkiewicz nie chował historycznego światła pod korzec, że dokładnie scharakteryzował wojnę kozacką i jej bohaterów. Jeżeli jednak porównamy to, co ujął w obrazy, a co tylko we wzmianki, co oświetlił, a co przyćmił, co wysunął naprzód, a co zostawił na dalszych pianach, okaże się, że podał on wizerunek dziejów, ale w głównych zarysach negatywny, wprost im przeciwny; tam gdzie była wklęsłość, zrobił wypukłość i na odwrót. Nie widzę potrzeby wspominać o sprawiedliwości autora. Jest ona tylko pozorną i mnie samego złudziła, gdym czytał powieść z numeru na numer. Naprawdę Sienkiewicz jest tylko grzecznym dla kilku figur kozackich. Masę traktuje jak stado wściekłych psów, którym miejsce duszy zastępuje cuchnąca para wódki. O ogólnej charakterystyce bitew w powieści Ogniem i mieczem można powiedzieć to tylko, że autor bitew nie zna. Maluje on obrazy szeregów i kolumn, bardzo żywo przedstawia harce, starcia się jednostek; można nawet powiedzieć, że jego opisy należą do najbardziej malowniczych w naszej literaturze. Ale to nie są bitwy. Widzimy w nich gwałtowne ruchy, ciosy, trupy, całe jeziora krwi, lecz zostajemy spokojni czując, że gdy zapadnie kurtyna, nieboszczyki wstaną, rozciętych na pół pozszywają, a krew odniosą do składu dekoracji. Rozmaitość póz i wypadków jest ogromna, prześliczna, ale nie ma tam duszy. Kto nie wierzy, niech przeczyta kilka korespondencji z rzeczywistych placów boju. Za to wrażenie, jakie w Czehrynie wywiera tocząca się bitwa pod Korsuniem, jest dobrze uchwycone, a wjazd Chmielnickiego po bitwie - śliczny. Wypada tu jednak zwrócić uwagę na parę szczegółów rażących. O ile wiem z Szajnochy, młody Potocki, zdradzony przez swoich Kozaków w czasie marszu, od razu zaczął się cofać i z paromaset, a potem z kilkoma dziesiątkami ludzi dokonał w tym odwrocie cudów bohaterstwa. Prawie wszyscy wyginęli. Zamiast ten prosty, a tak wzniosły fakt rozwinąć i uplastycznić (a były w nim poruszające szczegóły, gdyż własny ojciec nie pospieszył synowi z pomocą), autor, o ile mi się zdaje, stworzył inny. Umieścił w okopach całe chmury Kozaków i Tatarów, przeciw nim, także w okopach, garsteczkę polskiego rycerstwa i wyprowadziwszy ich następnie w pole urządził bój w wielkim stylu. Kilkanaście razy silniejszy Chmielnicki stanął w półksiężyc, garstka zaś Potockiego rzuciwszy się w jego środek znosiła pułk po pułku. Jakim cudem nie otoczyły jej skrzydła kozackiegp półksiężyca i nie wzięły wszystkich do niewoli? Nie wiadomo. Pod Konstantynowem Krzywonos uderzył swoją konnicą w konnicę Wiśniowieckiego, lecz natknąwszy się na ukrytą piechotę, cofnął się do taboru. Jazda Wiśniowieckiego pognała za uciekającymi, lecz znowu od taboru musiała się cofnąć. Zamiast tej krótkiej utarczki autor wymalował bitwę, w której Krzywonos bodaj czy nie cały dzień pcha tłumy czerni na wąską groblę, z boków ostrzeliwaną przez piechotę i artylerię, z frontu atakowaną przez kawalerię, która jakoś nigdy nie traci impetu. Zdaje mi się, że nie tylko fachowy żołnierz, jakim był Krzywonos, ale nawet parobek nagle awansowany na wodza takiej grobli nie zdobywałby w taki sposób. W innym miejscu husarze wpadli na konnicę Kozaków, która poczęła gwałtownie uciekać; wówczas lekkie chorągwie polskie utworzyły z boków rodzaj alei i siekły uciekających. Zdaje mi się, że podobna aleja pod podobnym naciskiem musiałaby w oka mgnieniu rozlecieć się na drzazgi. Z przykładów tych widać, że bitwy Sienkiewicza zamiast właściwych, charakteryzujących i wyjaśniających cech posiadają nadzwyczajne szczegóły. Autor zna duszę człowieka, ale zdaje się nie widzieć duszy ani narodów, ani pułków. Czytelnik pojmuje, dlaczego Zagłoba ocalił Helenę, jakim podstępom i okolicznościom zawdzięczał swoje ocalenie z rąk Bohuna, ale nic a nic nie wie, w jakich warunkach toczą się bitwy, dlaczego tam wygrywają, tu przegrywają? Pośpieszam jednak dodać, że bitwy Sienkiewicza mają swoje znaczenie i ważne. Oto - służą one do uwydatnienia męstwa Skrzetuskiego, siły Podbipięty, zręczności Wołodyjowskiego, wahań Zagłoby, polskiej waleczności i dzikości Kozaków. Jest to wielka ich zaleta, która dowodzi, że nawet w błędach autora można znaleźć piękne szczegóły. To, co Sienkiewicz robi z faktami i osobami historycznymi, robili przed nim wszyscy powieściopisarze historyczni, dając pierwszeństwo niezwykłości, malowniczości, silnym wrażeniom przed prawdą. Utarła się nawet opinia, że poecie wolno przerabiać ten biedny świat, jak mu się podoba, co pochodzi stąd, że cała armia najgenialniejszych poetów nie wykombinuje tak niezwykłych, malowniczych i wzruszających wypadków, jakie nieustannie tworzy natura. Trzeba tylko umieć wypatrzyć w nich cechy główne, oddzielić od podrzędnych, a wreszcie i dopełnić wyobraźnią, o ile coś ważnego ukryło się przed wiadomością. Ta przewaga fantazji nad prawdą istniała do niedawna nie tylko w dziedzinach poezji. Ileż to razy filozofowie i uczeni, oparłszy się na kilku faktach drugorzędnych, budowali hipotezy mające spoić w jedną całość tysiące faktów pierwszorzędnych. Dziś dopiero powszechnie uznano warunek, że każda hipoteza musi naprzód ogarniać i wiązać wszystkie fakta znane, po wtóre - żadnemu z nich nie przeczyć, po trzecie - nawet ułatwić odkrywanie faktów jeszcze nie znanych. Zasada ta powoli wsiąka i w dziedzinę poezji, bynajmniej nie krępując, owszem, potęgując twórczość. Z czasem zaś musi być przyjętą zupełnie jak w nauce; nie tylko dlatego, że nauka i sztuka są dwoma obliczami twórczości, dwoma skrzydłami ludzkiego ducha, ale dlatego że w najpiękniejszym dziele fałsz razi tak, jak podmalowane oczy i sztuczne zęby u kobiety, która mu się podobała. Co mi wreszcie po tym, że ktoś w bardzo żywy i malowniczy sposób niby to opisuje budowę telegrafu, jeżeli w swoim opisie mówi o budowie już to młyna, już to balonu, już to parasola, bynajmniej zaś nie o telegrafie. Uwag tych nie adresuję do Sienkiewicza, ale do owej zasady twórczości i fantazji, która u nas jeszcze panuje wszechwładnie. Że z koła zbutwiałych wyobrażeń ciężko wyjść, że jest to zadanie dla pokoleń, nie dla jednostek - o tym wiem bardzo dobrze; wydobywać się z niego jest to płynąć przeciw wodzie. Niemniej jednak Sienkiewicz nic by nie stracił, gdyby jego już zapowiedziana druga powieść historyczna z wojen szwedzkich posiadała wyraźnie nakreślone cechy dziejowego i społecznego wypadku, gdyby jej bitwy były opisami rzeczywistych bitew, nie zaś żywych obrazów. Streszczając te uwagi wypada, że w powieści Ogniem i mieczem zjawiska wojny i bitew nie opisują się jako wielkie fakta samodzielne, lecz są bardzo dowolnie nakreślonymi hipotezami w celu oświetlenia i wycieniowania obmyślonych przez autora charakterów. Jeżeli autor zrobił to świadomie, nie mam nic przeciw jego pojmowaniu kwestii, ponieważ najzupełniej wolno poecie wybierać, jakie cechy postawi na pierwszym, a jakie na drugim planie. Dla Sienkiewicza malowniczość i charaktery jego osób mogą być rzeczą główną, dokładność i zjawiska społeczne podrzędną i ma prawo to robić, ma wszelkie prawo, lecz krytyka nie ma prawa nazywać tego - „historiozofią”. Skutkiem tego, że Sienkiewicz przygotował ogólne cechy wojny kozackiej dla uwydatnienia zmyślonych przez siebie charakterów, cechy te są, jak powiedziałem, albo niedokładne, albo pominięte, albo fałszywe. Proces między Kozaczyzną a Rzeczypospolitą (naprawdę ówczesnym kapitalizmem) jest przedstawiony niesprawiedliwie. Kozaczyzna jest pokrzywdzona, a dezorganizacja Rzeczypospolitej przykryta pokostem prawdziwego zresztą bohaterstwa jej nielicznych i zaniedbanych wojowników. Z powieści więc Ogniem i mieczem historii nikt się nie nauczy, owszem, zaciemni sobie i pomiesza pojęcia o niej. Ale za to zobaczy mnóstwo bogatych, pysznie kreślonych charakterów, zobaczy mnóstwo ślicznych sytuacji, głęboko wzruszających serce, wreszcie nacieszy się przecudnym językiem. V Że autor z historią nie robi ceremonii i co chwila na skrzydłach fantazji odrywa się od faktycznego gruntu dowodzą, w sposób już dla wszystkich zrozumiały, jego - osoby historyczne. Nazwisk historycznych podobno jest w powieści większa część; są to jednak tylko nazwiska. Osoby, które je noszą, z małym wyjątkiem nie posiadają cech im właściwych. Że Skrzetuski przedarł się ze Zbaraża do obozu królewskiego - to fakt. Autor ten rys jego wiernie odtworzył, a co lepsze - uzupełnił go bogatym, choć wadliwym i nierealnym charakterem. Pomijając jednak i te wady autor miał prawo, nawet obowiązek, z jednego rysu odbudować takiego rycerza; to samo robił Cuvier ze szczątkami dawno wygasłych mieszkańców ziemi. Takie odbudowywania, o ile są prawdopodobne, należą do najwznioślejszych dzieł ludzkiej twórczości. Główny rys charakteru Kisiela, który był tak dobrym Rusinem i tak wiernym synem Rzeczypospolitej, jest przedstawiony prawdziwie. Natomiast nie sądzi autor, że w owej epoce Kisiel był przedstawicielem jedynej wówczas możliwej i sprawiedliwej polityki i że w tym wypadku sercem i rozsądkiem przewyższał otoczenie. Ideałem autora są ci, którzy chcieli „zetrzeć bunt”. Piękny ideał! Wreszcie autor przedstawiając plastycznie w akcji cierpienia Kisiela w obozie kozackim, a cierpienia, jakie sprawiał mu senat i sejm - tylko w rozmowie, rzucił na sytuację fałszywe światło. Naprawdę bowiem Kisiela dręczył sejm i senatorowie, lżył Wiśniowiecki, a Chmielnicki otaczał go szacunkiem i życzliwością. Dopiero w końcu, skutkiem jakichś dyplomatycznych kruczków, stosunki między nimi oziębły. Krzeczowski, kum i przyjaciel Chmielnickiego, nie opuścił chorągwi przed bitwą, a tym mniej nie namówił swoich Kozaków do zdrady, jak utrzymuje autor, lecz przeciwnie, w bitwie u Żółtych Wód dostał się do niewoli Tatarom, z której jego, nie Skrzetuskiego, wykupił Chmielnicki za 4000 talarów, a potem skłonił do przyjęcia prawosławia i zdrady. Autor, przypisując mu zdradę, z góry, dla widoków ambicji, popełnił na Kozakach niesprawiedliwość pocieszmy się - nie pierwszą i nie ostatnią. Jeremi Wiśniowiecki był to człowiek niezwykłej odwagi i energii, okrutnik, ambitny do szaleństwa, chciwy na majątek, intrygant i buntownik. Pomimo zaklęć ojca i matki, doszedłszy do pełnoletności porzucił wiarę grecką; w wojnie z Moskwą tak mordował i palił, że lud nazwał go „palejem”. Fortunę swoją powiększał najazdami; w r. 1636 najechał starostwo perejasławskie; w r. 1641 najechał majątek swoich krewnych, sierot Wiśniowieekich i władał nim do ich pełnoletności, pomimo sądowych wyroków; w roku 1644 najechał Rumeńszczynę Kazanowskich, a następnie Hadziaczyznę swego szwagra Koniecpolskiego. Z powodu sprawy o Hadziacz, pociągnięty do przysięgi, zebrał 4000 ludzi zbrojnych, kazał im wedrzeć się do izby senatorów i tychże wysiec, nikogo nie wyłączając. Ustępstwo króla zapobiegło temu jedynemu w dziejach świata spiskowi. Gdy z powodu sprawy rumeńskiej król nie dał mu ręki do pocałowania, ze złości tak pobuntował przeciw niemu sejmiki, że król musiał się z nim pogodzić. Gdy wreszcie król nie dał Potockiemu buławy wielkiej, a Wiśniowieckiemu małej, której namiętnie pożądał, obaj ci panowie oparli się wojnie z Turcją, obaj po społu z innymi, intrygowali przeciw królowi, tak że była obawa rokoszu. Jednocześnie obaj z tego powodu pałali zemstą przeciw sprzymierzeńcom króla - Kozakom, i stali się jedną z najbliższych przyczyn kozackiego wybuchu. Wreszcie podczas samej wojny, gdy Kisiel nawiązywał układy, a Chmielnicki naglił do nich, aby powściągnąć ruszające się masy chłopstwa, Wiśniowiecki palił i mordował Ukrainę, a o Kisielu wrzeszczał, że jest sprzedajny, że wziął od Chmielnickiego łapówkę w kwocie 80 000 zł. Mimo to doszło do zawieszenia broni, dla utrzymania którego Chmielnicki ściął kilkuset rozbójników, a dzikiego Krzywonosa kazał przykuć do armaty, ale Wiśniowiecki w napadach nie ustawał, aż rozbestwiona czerń, myśląc, że winien temu Kisiel i Rzeczpospolita, rzuciła się do nowej wałki. Co zwojował? Nic. Zyskał sławę bohatera, który nie tykając się Chmielnickiego dobrze morduje Kozaków. Ale nie wygrał żadnej poważnej bitwy, nie zorganizował obrony ze wszystkich sił zagrożonych, a tylko raz wstrzymał posuwającego się nieprzyjaciela. Jaki zresztą opór jego kilka tysięcy ludzi mogło stawić krociowej armii Chmielnickiego? Jaki był cel jego walk, jeżeli nie zaspokojenie ślepej nienawiści i chęć reklamy? Była w historii chwila, że Wiśniowiecki mógł zostać hetmanem legalnie przez króla wskrzeszonej Kozaczyzny, ale wówczas intrygowali przeciw niemu inni magnaci. Lecz gdy wybuchła i rozwinęła się wojna, Wiśniowiecki stał się dla Kozaków najbardziej znienawidzonym człowiekiem. To mu dało popularność w obozie udręczonej szlachty. W państwie rządzonym przez Richelieu’ego taki Wiśniowiecki już w połowie swojej kariery doczekałby się miecza, ale we wstrząśniętym gmachu Rzeczypospolitej znalazł on, co prawda nie na długo, buławę. Otrzymał ją z pogwałceniem prawa z rąk zbuntowanych, uciekających spod Pilawiec, dzięki inicjatywie pewnej damy, Katarzyny Słoniowskiej. Zaszczyt godny bohatera. Jedynym jaśniejszym punktem w życiu Wiśniowieckiego jest obrona Zbaraża. Wstrzymał on przez kilka tygodni całą armię Chmielnickiego i Tatarów, nie robiąc im zresztą wielkiej krzywdy. Ze dzielnie się bronił, nie dziw: on jeden miał do wyboru śmierć z mieczem w ręku albo na palu. Żołnierze - ci byli bohaterami. Nadciągnął z odsieczą król, lecz przyciśnięty musiał zawrzeć układ z Chmielnickim, za swoją i za zbaraską armię zapłacić wykup, a co smutniejsze usankcjonować jasyr, jaki Tatarzy z powrotem do domu wziąć mieli!... Historia przecie ma swoje szyderstwa. W kilka lat później podobne oblężenie i w podobnych warunkach wytrzymali Kozacy w Suczawie, skąd jednak wyszli z bronią, taborem, rozwiniętymi sztandarami, odprowadzeni przez Polaków ze wszelkimi honorami, jakie należały się ich męstwu. Kto jednak był duszą tej dzielnej obrony, czy może jaki skozaczony potomek bohatera ze Zbaraża?... Nie, kobieta, żona Lupula, hospodara wołoskiego. „I tak jedna białogłowa wszystkich sprzymierzonych wojska oszukiwała, które bezustannie waląc z armat ostatnie siły na zdobycie zamku wytężali”, cytuje Kubala. Nieustraszona odwaga i energia, oto jedyne zalety Wiśniowieckiego; nie wystarczają one jednak do rehabilitowania mordercy, anarchisty i buntownika. Trzeba wielkiej nieostrożności, ażeby podobną figurę stawiać obok Chodkiewiczów, Żółkiewskich, Czarnieckich i apoteozować jako jednego z najlepszych synów ojczyzny człowieka, który był jednym z najgorszych jej pasierbów. Zresztą przed Sienkiewiczem zrobił to samo Bartoszewicz w myśl błędnej zasady, że historia Polski to historia jej możnych rodzin. Teoria wygodna dla magnatów, ale z gruntu fałszywa i szkodliwa. W oczach współczesnych podniosła Wiśniowieckiego jego nienawiść do Kozaków, a nade wszystko to, że był magnatem. W owych czasach łatwiej było znanemu ze słabej głowy ks. Dominikowi Zasławskiemu zostać wodzem, jako magnatowi, aniżeli rzeczywistemu zbawcy ojczyzny, genialnemu Czarnieckiemu, szlachcicowi, zostać młodszym hetmanem. Nie rozumiem jednak, dlaczego historyk czy poeta, a nawet krytyk ma mierzyć ludzi łokciem ówczesnej etyki? W jakiż teraz sposób Sienkiewicz przedstawił Wiśniowieckiego? Oto jako męża opatrznościowego, nie zrozumianego i nie popieranego ojca ojczyzny. Jest on surowy, nawet srogi, ale z pobudek politycznych. Jeżeli wbija na pal Kozaków, to tylko dla ich własnego dobra; jeżeli zrywa zawieszenie broni, to dla chwały i szczęścia Rzeczypospolitej. Ma on swoją teorią polityczną, którą można by scharakteryzować w tych słowach: naprzód - uciąć łeb, potem - dać konstytucją. Znane to dobrodziejstwa. Nareszcie panującym, zasadniczym rysem Wiśniowieckiego z powieści jest miłość ojczyzny. Jaki to ładny obrazek, w którym owa ojczyzna w sercu Jaremy walczy z ambicją i – zwycięża!... Ale nie bez trudu, bo aż Chrystus musiał interweniować. Scena ta, która powszechnie się podobała, mnie, jeżeli mam wyznać prawdę, razi. Co znaczy ta konfidencja cichego Boga cierpiących i maluczkich z rozhukanym magnatem - ukrzyżowanego z oprawcą? Jakim pacierzem modlił się Wiśniowiecki, czy tym, którego nauczyła go matka, czy tym, którego nauczył się sam z pobudek politycznych? I onże to wahał się dziś wobec ojczyzny, którą wczoraj deptał łamiąc prawa, demoralizując posłów, rozsadzając władzę? Ale i ten Wiśniowiecki, o jakim pisze Sienkiewicz, nie pasuje do podobnej sceny. Miał on być przecie wielkim wodzem, główną zaś cechą charakteru prawdziwych wodzów jest to, że są nie tylko wyżsi od przeszkód, od narzędzi, jakimi się posługują, i od władzy, jaka obok nich istnieje, ale że nie szukają otuchy u nikogo, nawet u Pana Boga, że jeżeli modlą się, to nie o radę, lecz z góry o zwycięstwo. „Bóg z nami!”, wołają wszystkie armie i ich wodzowie. Patrzymy na Aleksandra nad Granikiem na Cezara nad Rubikonem, na Napoleona I wobec parlamentu. Ale po co daleko szukać: spojrzyjmy na Chodkiewicza w drodze do Moskwy. Kazanowski wsparty na swoich zwycięstwach, a najbardziej na królewiczu i carze Władysławie, skłonił część wojska do złamania rozkazu Chodkiewicza w czasie marszu. Myślicie że stary wódz padł wówczas krzyżem na ziemię i modlił się: czy ma ulec, czy nie..., ulec woli królewicza?... Bynajmniej. Skoczył do Kazanowskiego i trzasnął go w łeb obuszkiem; nieposłuszne wojsko w tej chwili stanęło na oznaczonym miejscu, a wybladły ze strachu królewicz ze łzami w oczach błagał o przebaczenie Chodkiewicza. Takim w chwilach stanowczych jest temperament prawdziwego wodza; modlą się ci, którzy nie wiedzą, co robić, którzy nie stoją na wysokości sytuacji. Sam wreszcie Wiśniowiecki, ile razy chodziło o rzeź, zajazd, intrygi przeciw królowi, nie wahał się, lecz działał. Był w swoim żywiole. Zresztą Wiśniowiecki Sienkiewicza ma tylko tytuł wodza, ale nie posiada głównych cech takiej postaci. Wódz jest sercem i mózgiem, armia jego ramieniem. Otóż ten fantastyczny Wiśniowiecki lubo jest sercem, o ile chodzi o bitwę nie dalej, lecz nie jest mózgiem, gdyż nie widzimy, ażeby myślał za armię. Co najwyżej odwiedza on posterunki, wyjeżdża na front w błyszczącej zbroi lub daje znaki buławą. Takim wodzem łatwo być i dziwię się, dlaczego nie był nim Skrzetuski, Wołodyjowski, Podbipięta, Wierszułł lub kto inny. Chyba dlatego, że opatrzność nie dała im majątku na utrzymanie własnego korpusu. Lecz oto przykład. Ile biedny Zagłoba musiał się napocić i namyśleć, nim wyprowadził z tarapatów Helenę!... Ale Wiśniowiecki takich kłopotów nie doświadcza, choć zamiast Heleny miał do prowadzenia i ocalenia kilka tysięcy ludzi, ba! nawet musiał nimi zwyciężać... Plany marszów, zaopatrzenie wojska, poznanie siły nieprzyjacielskiej, ataków i rejterad - wszystkie robią się za okładkami powieści; Wiśniowiecki ich wcale nie robi. A więc to nie jest wódz, tylko figurant. Przechodzimy do ostatniego bohatera. Chmielnicki należy do najtragiczniejszych postaci, jakie wydała ludzkość. Jest to mąż buntu, członek tej wielkiej rodziny, w której skład wchodzą: Lucyper i Adam, buntownicy przeciw Bogu, bratobójca Kain, Mojżesz, co wywiódł lud swój z domu niewoli, gladiator Spartakus i patrycjusz Katylina, Luter i Wilhelm Tell, Kromwel, Robespier aż do Waszyngtona i wielu a wielu innych. Tworzą oni olbrzymią skalę charakterów, niepodobnych do siebie jak dzień i noc, przeklinanych, podziwianych lub błogosławionych, których łączy tylko jedna, ale wielkiej doniosłości cecha - przewodzenie buntowi. Chmielnicki dziejowy jest jaskrawą mieszaniną uczuć i właściwości. Tkliwy kochanek i okrutny morderca, który własną żonę kazał powiesić; sceptyk i obrońca wiary; ambitny egoista, ale tak streszczający w sobie uczucia swego ludu, że gdy odezwał się, poszły za nim krocie; wdzięczny za doznane usługi jak najszlachetniejsi i mściwy jak najpodlejsi; mało okrzesany Kozak, a jednocześnie dyplomata, wielki wódz, organizator i mistrz w kierowaniu uczuciami swoich tłumów. Należał do tych, którzy pod Cecorą aż do nieba podnieśli zakrwawiony sztandar Rzeczypospolitej, a wnet potem sam go deptał; człowiek, który pod Piławcami widział u stóp swoich całą Rzeczpospolitą i którego spod Beresteczka gnali Tatarzy, przywiązanego do konia, pochwyconego od armii jak wilczycę od szczeniąt. Musiał to być człowiek niepospolitych zdolności, skoro gdy jeszcze był tylko setnikiem, hetman Koniecpolski rzekł o nim na łożu śmierci: umarłbym spokojniej, gdyby Chmielnickiego nie stało na Ukrainie. Dawniej, gdy ten sam hetman, wskazując na Kudak, spytał: prawda, że nie zdobyty? Chmielnicki odparł: co ręce ludzkie zbudowały, ludzkie zburzyć mogą. Znacznie zaś później, gdy garść Kozaków oblężanych w „piławieckim kurniku” na widok 200-tysięcznej armii ogarnęła trwoga, uspokajał ich: nie bójcie się, tam jest ledwie 10 tysięcy wojska, reszta - to Żydy!... Jakoż owa reszta, straciwszy w zwycięskiej dla siebie potyczce kilkuset ludzi, uciekła z placu. Znaczy, znał ludzi i okoliczności. Potrafił on nie tylko zebrać krociową armię, ale ją karmić, szybko przenosić i tak ukrywać, że nigdy nie wiedziano o jego siłach. Na odwrót, on o swoich przeciwnikach wiedział wszystko, miał ajentów w Konstantynopolu i w Warszawie, nie tylko umiał zjednać sobie poparcie Tatarów i Turków, ale nawet próbował wywołać chłopską rewolucją w samej Polsce. Mógł być jednym ze sławnych wodzów Rzeczypospolitej, a stał się jej nieszczęściem. Przed buntem poznało się na nim tylko trzech ludzi: hetman Koniecpolski, Hieronim Radziejowski i król. Natomiast hetman Potocki i Wiśniowiecki byli tak lekkomyślni, iż sądzili, że Chmielnickiego można zwyciężyć trwogą. Nawet w początkach buntu Chmielnicki odwoływał się do króla i chciał utrzymać związek Ukrainy z Rzeczypospolitą; miał on zanadto trzeźwy umysł, aby nie wiedzieć, że ten związek jest dla Ukrainy najlepszy, o czym zresztą wiedzieli Kozacy i chłopstwo. Ale reformy na Ukrainie wymagały głębokich zmian w ustroju samej Polski, a na to jeszcze klasa rządząca zdobyć się nie mogła; do Sejmu Czteroletniego brakowało półtora wieku. Toteż Chmielnickiego opanowała w końcu rozpacz i nienawiść. Jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce skacze na ścianę, ażeby się wydobyć, tak Chmielnicki poddawał się kolejno wszystkim swoim sąsiadom i wszystkich oszukiwał. Gdy zaś syn jego, Tymko, ciągnąc z ogromną armią na Wołoszę, zapytał, co robić z wojskiem Rzeczypospolitej stojącym w Batohu? - odparł: zdechły pies nie kąsa!... Pomiędzy nim i Rzecząpospolitą leżała już przepaść. W Chmielnickim Sienkiewicza najwydatniejszą cechą jest pijaństwo i brutalstwo, potem wdzięczność, wahanie się, pycha, obłuda, egoizm. Robi on wrażenie jako silny i gwałtowny charakter, ale nie jako wódz buntu. Wrzeszczeć, pienić się, pić, skazywać na śmierć - to nie są cechy wodza buntu. Gdzie są jego cele i plany, gdzie kolce, które go kolą i które chce połamać, gdzie sposoby, jakimi się do tego posługuje? Przypomnijcie sobie plan Zagłoby i prace dla ocalenia się z rąk Bohuna. Rzucał się on i tarzał, ale nie bez celu i już wcale nie myślał o piciu i kłamstwach, choć one były jego cechą zasadniczą. A przecież Zagłoba miał do ocalenia tylko siebie, nie całą Ukrainę. Podobnież nie mają właściwego charakteru oficerowie Chmielnickiego i jego zastępcy w owym np. sejmiku na Siczy. To nie są fanatycy krzywdy i nienawiści, skupiający duchowe i fizyczne siły do walki z nieprzyjacielem - to stado wściekłych psów, żrących się między sobą, pod okiem intryganta. Jaki cel tej sesji? zabić paru ludzi; do tego skierowane są zdolności wodza i zapał jego wojska. Cóż to za szajka łotrów, którą Tuhaj-bej kopie nogami, a Skrzetuski wymyśla im bezkarnie!... I oni mają być ojcami buntu, pociągnąć za sobą krocie?... Tak wyglądają buntownicy tylko w spisach swoich nieprzyjaciół, ale nie w naturze, a już wcale nie mogli tak wyglądać przyszli zwycięzcy. Tu następuje dziwna scena. Pyszny i mściwy Chmielnicki, sponiewierany w oczach Kozaków przez Skrzetuskiego, wykupuje go, a nawet toczy z nim rozprawę historiozoficzną. W tej szermierce na języki wódz buntu jest tak słaby, że nie atakuje, ale broni się, i to kiepsko, wobec przedstawiciela legalności. Tymczasem, gdyby autor wpatrzył się lepiej w ową wojnę, charakter Chmielnickiego i rolę Skrzetuskiego, znalazłby tam materiał do twardszej odpowiedzi. - Jak ty śmiesz - rzekłby Chmielnicki - przemawiać do mnie w imieniu Rzeczypospolitej, sługo Wiśniowieckiego? Król niech dziś przemawia od niej, nie jurgieltnicy. Ale król, choć uznał nasze krzywdy, ma związane ręce. I co to za Rzeczpospolita, w której twój pan i jemu podobni zdławili chłopa, ubezwładnili szlachcica, ogłodzili armię i rozbili albo zgnoili wszelką władzę? Co ty mi gadasz o ich zamkach, które są ogniwami naszych kajdan; co o ich obronie tej ziemi? Alboż oni nie chodzili do Krymu, Synopy, Trebizondy, Warny i Carogrodu?... A czy nie oni wypierali się nas, ile razy było im wygodniej, czy nie oni opuścili nas, gdy było trzeba stworzyć organizacją, nie oni denuncjowali nas przed Batorym? Czy nie oni zagarnąwszy ziemię chcą mieć z nas robocze bydło, czy nie oni wolą płacić haracz Tatarom niż żołd zaporoskiemu wojsku? A co nam dali za Cecorę i Chocim, nie licząc innych prac? Bat i pańszczyznę. I przed kim to ma ugiąć kark wojsko zaporoskie, komu oddać broń i sztandary? Nie rycerzom - handlarzom. Już im obmierzła wojna, a pachnie tylko dukat. Więc sprzedają chłopa Żydom, świnie i pszenicę Niemcom, swoje głosy tym, co lepiej płacą, króla w Gdańsku, a Rzeczpospolitę w Wiedniu, Sztokholmie, Konstantynopolu - gdzie się da. Twój pan i jemu podobni to rak, co pożarł armię i władzę, a w końcu stoczy Rzeczpospolitę, jeżeli ja go nie wytnę i nie wypalę z przepisu króla. Przeciw tej gangrenie z diabłem się sprzymierzę, nie tylko z Tatarami; sto tysięcy oddam w niewolę, aby wydobyć z niej cały naród. A ty, Skrzetuski, wracaj do twego pana, ażeby miał mu kto podać strzemię, jak będzie uciekał. Nie dlategom cię wykupił i wysłuchał, żeś jego poseł, ale żeś mi ocalił życie. Nie lubię być dłużnikiem oficjalisty Wiśniowieckich. Takim tonem przemawiają buntownicy, nie owijają w bawełnę, nie lękają się, nie mruczą à la Franc Moor: „Co to sąd? jaki sąd?...” Buntownik to człowiek oszalały, którego cechą jest właśnie to, że się nie waha, że go nie podobna powściągnąć ani przekonać. On nie rozprawia, lecz wyrzuca; nie potrzebuje upijać się gorzałką, bo go już upoił fanatyzm. To, co opowiada Sienkiewicz o Chmielnickim, jest bardzo ładne i malownicze, ale w tym nie czuć temperamentu wodza ani buntownika. To zaś, co ma mówić Chmielnicki: „A jeśliby... jeśliby... to... ja cię wykupił u Tuhaj-beja - ty to pamiętaj i powiedz...” To jest po prostu zabawne; w tym ustępie autor robi Chmielnickiego człowiekim podłym w najgorszym gatunku, który w wilią buntu myśli tylko o swojej skórze i jeszcze w jaki sposób!... Dziwna rzecz doprawdy, jak autor mało się zna na naturze obłędu buntowników. Przecież o jakiś życiorys nie trudno nawet w historii Państwa Kościelnego. Trzeba jednak dodać, że Chmielnicki dwa razy ma pozór wodza i odpowiednią atmosferę: raz w chwili wjazdu do miasteczka po bitwie korsuńskiej, drugi raz w Perejesławiu, gdy przyjmuje komisarzy. Lecz są to tylko żywe obrazy, malownicze pozy. Może za wiele miejsca poświęciłem historii i historycznym nazwiskom, lecz więcej nierównie zajmują one miejsca w powieści, stanowią jej najpoważniejszy, że nie powiem niebezpieczny element. Ta część decyduje o społecznej wartości Ogniem i mieczem i niestety! mąci ideę sprawy, do dziś dnia pokutującej w naszym życiu, apoteozuje krwawymi łzami opłakaną politykę magnacką, uwłacza uczuciu sprawiedliwości. Jeżeli więc znajdzie się ktoś, kto upatrzy w powieści historiozofią, należy ostrzec, że myli się i że innych w błąd wprowadza. Pominąwszy jednak zupełny brak historycznej prawdy, pominąwszy to, że Wiśniowiecki nie jest nie tylko sobą, ale nawet typem ówczesnego kapitalisty-magnata, to, że w Chmielnickim nie ma głównych cech buntownika, to wreszcie, że ani w jednym, ani w drugim nie ma cech wodza oba te charaktery jako charaktery są bogate i tworzą dwa typy wprost sobie przeciwne. Obaj posiadają wielką energią, ale w Wiśniowieckim koncentruje się ona w nerwach i w duszy, u Chmielnickiego tkwi w muskułach i objawia się dzikimi wybuchami. Obaj mają ambicją, ale jeden poddaje ją idei wyższej, drugi obawie lub interesowi. Obaj są srodzy, ale jeden jest politykiem, drugi dzikim zwierzęciem. Obaj są potentaci, ale jeden urodził się nim, drugi jest dorobkiewiczem, który wdarł się na wyżynę zmęczony, rozgorączkowany. Obu otacza grono sług, ale jeden całuje swoich za ich cnoty, drugi tylko bije swoich za wady. Obaj mają chwilę zwątpienia, w której jeden modli się, drugi pije. Jeden z nich rozkazuje, drugi wrzeszczy; jeden jest samowładnym panem swego sztabu, drugi musi posługiwać się kłamliwymi fortelami wobec oszalałych pijaków; jeden myśli o Rzeczypospolitej, drugi albo o swoich krzywdach, albo o swoim strachu, albo o swojej ambicji. Jak widzimy, są to zajmujące charaktery. Byłyby nawet pięknymi, gdyby nie druzgotała ich wielkość sytuacji, a raczej chaosu, nazwanego w powieści wojną kozacką, i gdyby historia, czepiwszy się ich nazwisk i rzekomego stanowiska, nie krzyczała wielkim głosem: jesteście chińskimi cieniami, nie Wiśniowieckim i nie Chmielnickim! VI Dzieła sztuki składają się z dwu czynników, jakby z ciała i duszy. Duszą ich są przyczyny i zasadnicze cechy zjawisk, ciałem - ton, barwa, język, słowem to, co nazywamy formą. Słaba dusza i wątłe ciało wydają dzieła mierne; wielka dusza i piękne ciało - arcydzieła. Zaś piękna dusza w wadliwym ciele albo ułomna dusza w pięknym ciele tworzą dzieła pośrednie. Duszy powieści Ogniem i mieczem stanowczo brak cech wielkich i nowych, nade wszystko zaś jest ona koślawą, gdyż jest nieprawdziwą. Za to forma tego i wszystkich innych utworów Sienkiewicza wydaje mi się tak piękną, że my, literaci, moglibyśmy uczyć się na niej sztuki pisania. Nie twierdzę, że jest ona jedyną, najlepszą formą, ale że należy do najlepszych, jakie nasza literatura wydała. Z tego względu Sienkiewicz zasługuje na tytuł znakomitego pisarza i najzupełniej wart jest rozgłosu, jaki pozyskał. Gdyby Sienkiewicz wziął za temat swoich pism, a lepiej - swoich sonat czy koncertów nie tylko wojnę kozacką, ale nawet kawałek cegły, jeszcze wywołałby wrażenie i był rozchwytywany. Jedną cechą jego talentu jest logiczna wyobraźnia. On nie unosi się, lecz rozważa i porządkuje. Zdania określające i określane zajmują względem siebie takie miejsca, że czytelnik chwyta je najłatwiej; ogólne kontury całości poprzedzają opis części; przyczyny idą przed skutkami. Gdy określa jakąś własność, to nie za pomocą oderwanych pojęć, ale stosunków jej do innych własności; gdy określa przedmiot, to za pomocą najcharakterystyczniejszych jego składników, które oświetla charakterystycznymi synonimami. Na dowód - proszę przeczytać definicją r. 1647 (Prolog) albo życiorys Bohuna (t. 1, stronica 83-86). Jest tak obfitym w szczegółach, że czytelnik nie mógłby za nim wydążyć, ale jest tak porządnym, że prowadzi nas ze stopnia na stopień, nie wlokąc się, nie skacząc, ale jakby płynąc. Drugą cechą jest realizm, używanie wyrazów, które bezpośrednio malują przedmiot czy własność i budzą w czytelniku nie tylko pojęcie, ale poczucie. Jego Dniestr i jego step pachną, jego pasowania się dwu ludzi wyciskają pot na czole czytelnika, jego fizjognomie i upiory mają kształty i barwy. Dzięki tym prześlicznym zdolnościom zarzuca on na duszę czytelnika tyle haczyków, że wywikłać się z nich nie można. Widzisz, słyszysz, dotykasz, czujesz, a w końcu wierzysz. A jest tych wrażeń takie mnóstwo, że wydaje ci się, że on nie pisze, ale że gra pełnymi akordami, całą orkiestrą, albo że maluje wszystkimi barwami tęczy. Jego styl jest szeroki i wzniosły; zaspakaja umysł, gdyż wyczerpuje przedmiot opisywany, a nadto pieści serce, gdyż Sienkiewicz ma smak arystokratyczny. W najwstrętniejszym przedmiocie znajdzie on jakieś cechy ładne, te wysuwa na pierwszy plan, a brzydkie zaciera. Gdy nie może tak zrobić z przedmiotem, wówczas oświetla go piękną sytuacją, a gdy mu i tego zabraknie - ozdabia melodią wyrazów. Tak wrażliwy smak jest bodaj czy nie najgłębszą cechą jego usposobienia; kto wie, czy nie on stworzył „historiozofią" powieści Ogniem i mieczem. Autor tak nie lubi podawać czytelnikowi rzeczy gorzkich, że nawet zmienił dzieje, pełne tylko goryczy... Wreszcie za pomocą języka cieniuje on czasy i charaktery. Innym językiem mówią Polacy, innym Kozacy, inaczej Zagłoba, inaczej Rzędzian, a wszyscy razem cokolwiek inaczej niż my. Oto uwagi, jakie nasunęła mi powieść Ogniem i mieczem. Nie oceniałem jej miarą gustu, ale - zasad sformułowanych przez Taine"a, według mnie całkiem rozsądnych; nie oglądałem się na „wrażenia" opinii, ale na historią. Niechaj to będzie dowodem szacunku dla talentu, a życzliwości dla człowieka. Może być zresztą, żem w niektórych punktach sądził nazbyt surowo i dlatego kończę tym, czym zacząłem: „Łatwiej jest krytykować aniżeli tworzyć.”isKD.